Piszę tego posta głównie dlatego, by ubiec Sebę, który wziął się do roboty i pisze notki taśmowo. Jakoś odleciałam od tego bloga myślami ostatnio, głównie dlatego, że tyle się dzieje. Po 10 miesiącach wyprowadziłam się z Corunii i z dwudziestoma walizami pojechałam do Lizbony, prosto do Lizbony, do najpiękniejszego miasta, jakie widziały moje oczy.
#1
Byłam tu już wcześniej dwa razy. Raz, w listopadzie, (a może to był październik?) znalazłam się tu po wielu ciężkich przejściach z Petrikiem. Było to już chyba czwarte miasto na naszej drodze, którą planowaliśmy w całości zrobić stopem. Tak więc, dwa lekkomyślne głupki wyruszyły po południu z Sevilli w stronę Lizbony, z nadzieją, że od razu ktoś nas podrzuci te prawie 500 km. (no, na polskie warunki to nie było by jakieś zadziwiające). My jednak po dwóch bezowocnych godzinach złapaliśmy auto, które wysadziło nas prosto na autostradzie, nawet nie na żadnym zjeździe - gdzie przyjechała po nas policja i zagroziła nam ścięciem, i w końcu po sześciu godzinach jakiś wariat, wiozący swojego dwunastoletniego syna i jego kolegów w tym samym wieku (palili papierosy na zmianę z jedzeniem żelków i facet częstował te dzieci ogniem i zapalniczką O.o) podrzucił nas za 2 euro do najbliższego miasta - Huelva (czy wyobrażacie sobie, że wziął forsę za podwózkę też od dzieci?? Włącznie z synem! syn płacił ojcu za podwózkę). W Huelvie o 11 w nocy nie bardzo mieliśmy coś do roboty, a nie uśmiechało mi się spanie na dworcu, bo byłam brudna i w ogóle. W końcu, mocno wnerwieni, poszliśmy do jakiegoś hostelu, chyba jedynego w mieście. Huelva zapisała się w mojej pamięci jako miasto, które niepotrzebnie istnieje i w ogóle jest takie sobie (i raczej skłaniam się ku temu, by powiedzieć "brzydkie") i w jej herbie jest czaszka. Podsumowując: w osiem godzin przejechaliśmy jakieś 100 km (ale w Sevilli pod wiaduktem widziałam najprawdziwszy cygański obóz, więc to jest plus tej całej sytuacji, i widziałam osła pasącego się 2 m od autostrady). Zdjęcia wszystkie straciłam po pożarze komputera i czekam już 2 miesiące, aż Petrik wyśle mi je znowu, ale póki co, to musicie sobie wszystko wyobrażać, posiłkując się moim sugestywnymi słowami.
Huelva ma też w herbie białą flagę, bo było to miasto, gdzie poddałam się ostatecznie i wzięłam (wzięliśmy oboje) autobus / pociąg, by dojechać do Lizbony.
* Znaleźliśmy się w Lizbonie koło wieczora - było już ciemno i trochę pusto, bo był listopad. Tu muszę wyjaśnić jedną rzecz - ciemno i pusto nie oznacza, że ulice były spowite mgłą, z której na każdym rogu można znaleźć porywacza, rozpruwacza lub dilera. Noce w Lizbonie są przejrzyste, niebo jest czarne, urocze oldskulowe latarnie oświetlają ulice. Chodniki są wyłożone białą kostką brukową, która odbija światło. Ulice są szerokie, (oprócz tych węższych, które są wąskie XD ) schodki w górę, w dół, ulice położone na siedmiu wzgórzach (że rower miałoby się tu ochotę po prostu spalić), zakamarki prowadzące do nikąd, hostele wyglądające jak pałace i podłe bary w piwnicach z piwem za 70 centów.
* we wcześniejszej podróży zużyłam wszystkie czyste majtki, więc pojechaliśmy do jakiegoś centrum handlowego, gdzie nabyłam zestaw bielizny z działu dziecięcego (dorosłe majtki są droższe).
* to bardzo ważne - byliśmy w centrum handlowym Vasco Da Gama, i jak tak się przechadzałam tam, zauważyłam wielki podświetlony plakat. Był to plakat ogłaszający, że dnia 13 lipca 2014 roku w Lizbonie są Arctic Monkeys. Ucieszyłam się, ale tak naprawdę to nie przywiązywałam do tego większej wagi.
* to był moment, w którym narodziła się we mnie taka myśl, że może by tak pojechać na ten koncert? Później myśl się rozrosła do: a może by tak zostać na lato w Lizbonie?
Teraz moja myśl brzmi: a może by tak zostać w Lizbonie przez następny rok?
* Po zakupach z Petrikiem wyszliśmy z metra z naszymi plecakami i poszliśmy na Praza do Comercio. Była kompletnie pusta. Prawie kompletnie - na brzegu rzeki siedziała jakaś banda dzieci pijąca Super Bocka, więc my tak po prostu usiedliśmy na schodku i gapiliśmy się w wody Tagu. Siedzieliśmy dosłownie krok od miejsca, z którego w 1497 roku, ósmego lipca (zaraz rocznica!) wyruszył Vasco Da Gama, a być może i w 1488 Bartolomeu Dias. (czy wy rozumiecie, że mieszkam w mieście urodzonych podróżników?????)
* w drodze powrotnej zaproponowano nam narkotyki. Wiele razy. Ja i Petrik zareagowaliśmy w inny sposób - mnie natręctwo niby-dealerów zaczynało irytować, więc byłam coraz bardziej opryskliwa. Petrikowi było ich szkoda, więc zamiast zbyć ich treściwym "NIE", tłumaczył się : nie wiem, stary, nie teraz, dzięki, może później - co oczywiście nie odpędziło ich, lecz po chwili już nie mogliśmy się wręcz od nich uwolnić. "czy już jest później? czy teraz już chcesz kupić moje narkotyki?" (parę miesięcy później kolega powiedział mi, że to nie są narkotyki, tylko jakieś mydło, czy inne świństwo. Żadne tam pierwszej jakości dragi.)
* Czekaliśmy na naszego faceta z couchsurfingu w pewnym barze, gdzie miałam internet. Zamówiliśmy szklaneczkę jakiegoś trunku i powoli wyczerpywaliśmy moje ostatnie 15% baterii. Byliśmy spłukani, jako że poprzednie autobusy i pociągi kosztowały niemało. Była 11 w nocy. I wtedy nasz couchsurfer napisał nam, że zgubił klucze do domu, że jedzie spać do mamusi i że my nie możemy u niego przekimać.
* Wypiliśmy nasze maleńkie piwa, i, by nie nadużywać dłuzej gościnności baru (dano nam do zrozumienia, że półtorej godziny na małe piwo do za długo), usiedliśmy na ławce dwa metry od baru, by jeszcze pociągnąć trochę internetów. Zanim jednak znaleźliśmy rozwiązanie, telefon się rozładował. Siedzieliśmy na ławce całkiem załamani, milcząc, z naszymi plecakami na kolanach. Przed naszymi oczami był budynek wyłożony cały przecudownym wzorem z azulejos, a pod naszymi stopami - biały, wyślizgany chodnik z kostki brukowej ułożonej w niezrozumiałym dla mnie układzie, z czarnymi plamami gum do żucia i powtykanymi między sześciany petami.
* Nagle stanął przed nami jakiś facet. Nie chciało mi się nawet odpowiadać na jego zaczepkę, bo myślałam, że jest kolejnym dealerem, próbującym sprzedać nam kawałek mydła za 20 euro. Okazało się jednak, że chciał tylko, byśmy mu użyczyli zapalniczkę. Byłam już raczej na skraju goryczy i wyjaśniłam mu, że nie mamy zapalniczki, a tak w ogóle to nie mamy też telefonu, prądu, forsy ani domu. Facet wysłuchał mojej wypowiedzi, postał tak przez chwilę zamyślony i nagle zaczął tańczyć. To był trochę perwersyjny, sexy taniec, jak z jakiegoś klubu z burleską. To było tak niespodziewane i zaskakujące, że po prostu w milczeniu oglądaliśmy jego ruchy na tym chodniku (tańczył dobrze!!!!!)
* po paru sekundach naszego osłupienia, facet skończył tańczyć i odszedł w noc.
* mimo koszmarnej sytuacji, płytki, którymi wyłożone są ściany większości budynków w mieście (których to budynków większość jest w centrum opustoszała, co łamie moje serce), zachwycały mnie.