środa, 29 stycznia 2014

Me gusta la castaña

La castaña jest kasztanem albo dziewczyną z brązowymi włosami.  Od la castaña  zaczęła się jedna z ważniejszych podróży w tym roku. Nie była najważniejsza ani jakoś wielce ekscytująca, ale podczas niej ja i kolega wpadliśmy na idealny  w swojej prostocie pomysł:  wyjechać w jeszcze większą i bardziej ekscytującą podróż!

Tak na serio,  to  podróż się wcale nie zaczęła od kasztana, ale od znajomości. Pewnego dnia, jeszcze długo przed wyjazdem, na fejsie poznałam jakiegoś gościa, który miał studiować to samo co ja. Byłam niesamowicie podekscytowana bo wszystkie te internetowe konwersacje jeszcze bardziej przybliżały mi wyjazd i sprawiały, że ochota na spakowanie się i pojechanie sięgała sufitu.
Kolega (nazwijmy go Pe.) studiuje w sąsiednim kraju ( nazwijmy go Cz) a pochodzi z jeszcze innego (Sł  - tu już nie będzie tak łatwo rozszyfrować!). Dogadaliśmy się co do tego, że oboje jeździmy autostopem i lubimy przygody w podróży, więc czemu by się nie zgadać i gdzieś pojechać. Przypuszczałam, że nigdy się nie spotkamy, bo kontakt szybko się urwał i jakoś tak każdy po przyjeździe rzucił się w wir wszystkiego. Zapomniałam kompletnie  o istnieniu Pe i tak mi się zdaje, że on o moim też. A tu nagle pewnego dnia (było to koło dwóch - trzech tygodni po moim przyjeździe) spotkaliśmy się na hiszpańskiej imprezie. Było tam straszne zamieszanie, szukałam kogoś (potem już nie będzie mi wolno użyć słowa "szukać" ze względu na narodowość Pe. W takim razie: próbowałam kogoś znaleźć), i pewien gość mnie zaczepił i zapytał, czy ja to ja. To był Pe. To było bardzo miłe spotkanie, ale ze względu na imprezę i zamieszanie umówiliśmy się na spokojniejszy inny dzień. I tu niespodzianka! zazwyczaj, jak się umawia z jakimś obcym człowiekiem na uzgodnienie szczegółów wspólnej podróży, to już pierwszy etap zawodzi - czyli wpadnięcie na pomysł. A myśmy natomiast wpadli na pomysł i w dodatku go zrealizowaliśmy. Nie powiedziałabym, że była to realizacja od A do Z. Może raczej do U. Ale o tym później.

Postanowiliśmy pojechać do Ourense. Ciocia zostawiła mi przed wyjazdem gigantyczną księgę, w której opisane jest wszystko. Cała Hiszpania. Wszystkie regiony, miasta, w miastach - dzielnice. Są nawet hotele i telefony do nich, i tak dalej. W Ourense są gorące źródła, które chcieliśmy wypróbować, starówka, i inne takie - był także umówiony kolega do oprowadzenia po mieście. Mieliśmy spać na couchsurfingu, ale jakoś nasze prośby o przenocowanie pozostały bez odzewu  - byliśmy jednak na tyle zachwyceni naszą ideą, bądź durni, że postanowiliśmy jechać i tak i gdzieś tam spać.
Każdy z nas miał śpiwór, plecak na plecach, mapę Galicji i bardzo blade pojęcie o wszystkim. Ahoj, Przygodo!

Wzięliśmy bus podmiejski, który wywiózł nas w kompletnie mi nieznane miejsce. Teraz ciężko mi nawet powiedzieć, dlaczego wybraliśmy ten autobus, a nie inny. Nie mieliśmy w ogóle pojęcia który jeździ gdzie. Możliwe, że zrobiliśmy to na chybił trafił. Po przejściu paruset metrów po wyjściu na ostatnim przystanku nie byliśmy już w naszym mieście, tylko naprawdę nie mam pojęcia gdzie. Miasteczko było całkiem ładne, i, proszę spojrzeć, były tam kasztany.
Tamte kasztany są zupełnie inne - mają miękkie kolce i się je je. Wiadomo, że nie na surowo - na ulicach stoją budki i goście pieką kasztany na ruszcie i sprzedają w takich papierowych rożkach ze starych gazet. Wiele miast ma także swój festiwal kasztanów o nazwie Magosto. Specjalny festiwal na cześć kasztanów!! Wyobrażacie sobie festiwal na cześć jakiegoś polskiego jedzenia jak, no nie wiem, chrupków bingo? Trwający parę dni?
Kasztany można też upiec w domu na takiej specjalnej dziurawej patelni. Ponieważ są okrągłe, to trzeba im odciąć rożek, żeby nie zdupiły się w taki czy inny sposób (nie rozumiem za bardzo tego procesu, ale taki jest rytuał). Potem się je obiera ze skóry, a w środku mają kremowy kolor. Jak przypominają w środku czarny proch, to się ich nie je, bo są zepsute.
Wracając do wyprawy, to zaczęliśmy łapać stopa w kierunku Santiago. Zaczęło lać i po chwili zatrzymał się samochód (krótkiej chwili, która potem dała nam złudną nadzieję, że tak szybko już zawsze się będą zatrzymywać). Pan mówił całe 10 słów  po angielsku! był jakimś ex-żołnierzem lub kucharzem  w armii i zwiedził mnóstwo miejsc. Jechał do swojej dziewczyny do Pontevedry i postanowił nas zostawić w Santiago, skąd zaczęlibyśmy łapać w stronę Ourense. Kierownica w aucie tego kolesia latała jak szalona, jakby postanowiła się zbuntować a on nie miał siły by ją powstrzymać. Cały czas się bałam, że się urwie, więc chociaż facet był b. miły to odetchnęliśmy z ulgą, jak nas wysadził.
Potem już nie było tak różowo, bo padało i nikt nie chciał nas wziąć do nikąd. Żal.pl. Ale nic to, bo przecież przygoda, więc z uśmiechami na twarzach mokliśmy czekając na auto. Potem już nam było wszystko jedno, bo skoro  w Ourense nikt na nas nie czekał, to równie dobrze mogliśmy zostać w Santiago, nie?
Poszliśmy więc w deszczu na zwiedzanie. Z plecakami nie wyróżnialiśmy się niczym, bo jest tam miliard ludzi którzy właśnie kończą swoją wyprawę - Camino de Santiago, po polsku jest do Droga Jakubowa. My, tak się składa, przyjechaliśmy dla żartu, a nie w celu ukończenia pielgrzymki. Ale i tak poszliśmy do Katedry (rzuca na kolana! jest wielka, innego dnia poszłam z Ciocia do muzeum i widziałam makietę - wygląda jak olbrzymia parupięktrowa forteca z dobudówkami tu i ówdzie na przestrzeni wieków). I w dodatku jest piękna. W środku spoczywają niby- kości Santiago, czyli  świętego Jakuba. Legenda brzmi następująco: pewnego dnia, chyba jeszcze w średniowieczu, pewien mnich mieszkający w swojej samotni gdzieś w tych okolicach (kiedy jeszcze nikt tu nie mieszkał) zauważył, że na niebie gromadzą się gwiazdy. Mnich stał i czekał na rozwój zdarzeń. Gdy gwiazdy już się zgromadziły, po prostu w kupie spadły z nieba na ziemię i uderzyły w jakieś wzgórze. Wzgórze się otworzyło i co było w środku? Kości Jakuba! Kto by się spodziewał.


 Na tym miejscu postanowiono wybudować katedrę i tak cały świat bieży teraz śladem  muszelek namalowanych na szlaku do Santiago de Compostela w ramach  pielgrzymki.  Jest kilka dróg tam prowadzących - portugalska, angielska, francuska, i tak dalej. Po przejściu całej trasy ludzie, teraz już autobusem, udają się do Finisterre (inaczej: Fisterra). To przylądek, o którym uważano, że był punktem Europy najdalej wysuniętym na zachód. Potem wymyślono kalkulatory i różne inne przyrządy, które pozwoliły to zmierzyć i dlatego teraz wiadomo, że najbardziej zachodni punkt jest koło Lizbony. Ludzie jednak dalej tam jeżdżą (jako że do Finisterre z Santiago jest kawałek, 88 km- a do Lizbony aż 538) tylko by zrobić trzy rzeczy: spalić ciuchy, w których przeszli trasę; wykąpać się w oceanie; poczekać na zachód słońca. To metaforycznie zamyka ich wędrówkę.
Z tego co wiem, Watykan nie zgadza się na zbadanie wieku kości. Ale jak na moje oko, są raczej stare, stare jak świat. Z powodu tego zdarzenia miasto nazywa się tak, jak się nazywa - Santiago oznacza świętego Jakuba, a Compostela to złożenie dwóch słów z, bodajże, starogalicyjskeigo - campo to wzgórze a stela - gwiazda.
Można wejść do specjalnego miejsca w Katedrze i ucałować święte miejsce (zrobione z metalu, wiadomo, że to nie jest kość). Schody do tajnego schowka, gdzie jest ukryte, są wyślizgane i aż błyszczą. Fajnie jest pomyśleć, że jest się w tak mitycznym i starym miejscu, które było znane aż za czasów Filarów Ziemi. Ile ludzi musiało tam przejść!!

Potem poszliśmy na pizzę, na piwo, na inne, na sangrię, na kawę, na kebaba, a w każdej knajpie próbowałam wysuszyć w kiblu suszarką do rąk adidasy (przez w zasadzie cały nasz pobyt lało jak z cebra). W końcu wylądowaliśmy w  parku gdzie wypiliśmy jeszcze jedno piwo dla uczczenia naszej wyprawy. Siedzieliśmy na tej ławce z piwem, przed nami  w oddali znajdowała się cudownie podświetlona katedra, a w barze nieopodal ktoś grał na saksofonie.  Ta chwila była piękna. W ogóle podczas tej wycieczki ani na chwilę żadne z nas nie straciło dobrego humoru: park był piękny i Santiago było piękne, jesteśmy młodzi i to było piękne, podróżujemy, i w ogóle wszystkie miłe rzeczy właśnie nam się przytrafiają.

W drodze powrotnej znaleźliśmy kartony i poszliśmy szukać jakiejś miejscówki do przenocowania. Nie, że nas nie było stać na hostel czy coś - po prostu chcieliśmy wyciągnąć z tej przygody najwięcej ile się tylko dało.  Gdy dotarliśmy na dworzec autobusowy to wszystkie lepsze miejsca były już zajęte przez zawodowych włóczęgów, więc nam, osobnikom najniżej w hierarchii, pozostały takie tam dziadowskie (ale wciąż pod dachem). Jacyś ludzie siedzieli i gadali, i palili, i jakoś tak czuć było takie zadowolenie z życia i naszej mini wyprawy i przygód. W nocy nikt mnie nie okradł i nie zmarzłam. Wszystko na plus.
 nasza miejscówa w nocy
i za dnia.

Wróciliśmy pociągiem za jakieś śmieszne pieniądze, i jeszcze na dworcu zjedliśmy sobie kawałek ciasta i wypiliśmy herbatę, czy tam kawę; nieważne.
I wróciliśmy prosto na dworzec kolejowy, do którego wracałam potem jeszcze milion razy.

1 komentarz: