Miałam opisywać wszystko chronologicznie, zaczynając od zeszłego października, ale ostatnio byłam w Maroku, i było super, więc opiszę to najpierw.
Jak to się stało, że pojechałyśmy do Maroka? Durne pytanie - zwyczajnie kupiłyśmy bilety w liniach lotniczych Ryanair do miejsca, które było położone najbliżej i najtaniej. Sevilla. Już raz tam byłam, a w sumie to w końcu tam byłam już trzy razy, ale tym drugim razem, który teraz mam na myśli, tylko przejazdem. Potem logistycznie trzeba to było rozwiązać, i mimo, że koleżanka Li. studiuje logistykę, to ogarnianiem zajęłam się ja - czyli człowiek, który potrzebuje pomocy w liczeniu na palcach. Ale spoko!

Morocco Round Trip odbyłam z dwoma koleżankami - jedna jest z P. i nazywa się An, a druga jest z K. i nazywa się Li. Liona była niesamowicie przejęta całym tym wyjazdem, i z podekscytowania prawie świrowała. Ania natomiast była przerażona i budziła się w nocy z krzykiem na ustach, przeżywając ciągle w głowie chwilę, gdy kliknęła przycisk "zakup" i podała numer karty (mam nadzieję, że Ania wybaczy mi to lekkie podkolorowanie). Co do mnie, to w sumie wszystkie inne fakty na temat tego kraju zepchnęła na bok rada mojej koleżanki, która już tam była ( i wróciła bez szwanku). Mianowicie: W Maroku się nie używa papieru toaletowego.
W Maroku nie używają papieru toaletowego.
To jak to robią?? I jak ja mam ten problem rozwiązać? Czy jak nie używają, to też nie sprzedają, czy po prostu mają w sklepach, ale stosują w domu inne metody? jeśli tak, to jakie? Masakra, na serio się tym trapiłam, i wyobrażałam sobie naszą trójkę jak na promie machamy Hiszpanii jedną ręką, bo w drugiej mamy gigantyczne reklamówki wypełnione po brzegi rolkami. Poważnie miałam w głowie taki obrazek. Cieszyłam się, że zobaczę Maroko, ale w sumie to tak bardziej miałam w głowie myśl, jakby tu rozwiązać ten problem.
Skoro już jesteśmy w temacie kibla, to Ania mnie nastraszyła, że sraka murowana (błagam o wybaczenie słownictwa) i że wszystkie niedoświadczone białasy dostają natychmiast zemsty faraona. Wiadomo, że faraon był w Egipcie, ale Egipt jest tylko trzy kraje i jakieś 4500 kilometrów stąd, więc to miało sens. Skończyło się na tym, że miałam w plecaku paczkę węgla (jakieś 3 kilo, szok, że mnie nie zatrzymali na granicy i nie dali mandatu za okradnięcie kopalni) i dziewczyny w Algeciras, skąd brałyśmy prom, w supermarkecie, wyśmiały mnie za próbę kupienia dwunastopaku. Wstydziłam się przyznać, jaki był mój pierwotny zamysł, i zaproponować, by każda z nas wzięła po jednym dwunastopaku tylko dla siebie (razem trzy dwunastopaki papieru toaletowego). Kupiłyśmy w końcu tylko dwa wagony chusteczek higienicznych. Możecie sobie wyobrazić moje przerażenie.

W sumie mój pierwszy dzień (pół dnia, jako że nasz pierwszy krok w Afryce postawiłyśmy koło godziny 15) spędziłam w stanie szoku-przerażenia. Podróż na promie przebiegła spokojnie, z jedynie godziną opóźnienia. Poznałyśmy dwóch Brytyjczyków i Kanadyjczyka, którzy zapewnili nam jaki-taki komfort psychiczny przez pierwszą godzinę w Maroku. Z portu Tanger- Med wzięłyśmy autobus do centrum. (Na przystanku kręciło się pełno podejrzanych typów, którzy nas zaczepiali w bardzo grubiański sposób, więc przerażenie zaczęło się właśnie tam). Droga autobusem zajęła nam około godziny. Zdaje mi się, że na początku byłyśmy w jakiejś strefie industrialnej, jako że widziałam fabrykę serka Kiri ( potem się dowiedziałyśmy, że to się wzięło z francuskiej, dłuższej nazwy, która znaczy coś jak "śmiejąca się krowa" i to nasze fonetyczne Kiri to "ca się kro" czy jakieś takie wyrwane z kontekstu dwie sylaby, które spoko brzmią). Potem zaczęło się pojawiać więcej domów mieszkalnych. Wyglądały jak bloki, ale nie do końca, i były dziwnie puste. Czasem na trawniku przy drodze siedział człowiek albo dwóch ludzi, albo trzech, i chociaż nie robili nic dziwnego, to samo to, że siedzieli sobie nie robiąc nic, w takiej pustej okolicy, było dziwne. Poczułam się trochę jak w okolicach czeskiego Ołomuńca, ale kompletnie bez ludzi. Na każdym rondzie za to było pełno flag i oficerów policji. Dlaczego? potem się okazało, że to dlatego, że król akurat był w Tangerze. Nie wiedziałam wcześniej, że mają króla! ale ze mnie ciemna masa :/

Zapadał zmierzch, gdy dojechaliśmy na miejsce. Autobus wyrzucił nas na jakimś rondzie. Było to już centrum miasta. Szeroka ulica a na niej: ciężarówki, półciężarówki, samochody osobowe, rowery, motory, osły z wozami, autobusy i piesi. Klaksony brzmią co pięć sekund. Wszyscy krzyczą. Tłum ludzi - zwykłych przechodniów, w "zachodnich" ciuchach, ale są też kobiety w kolorowych hidżabach, długich szatach, i mężczyźni w takich jakby sutannach z kapturem, białych, czarnych, w żółtych butach z ostrym noskiem... kosmos. W tym wszystkim na placyku, przy którym zatrzymał się autobus, był meczet, i akurat z głośników dobiegało bardzo głośne wezwanie na modlitwę. Na widok autobusu z turystami miliard taksówkarzy zleciało się na miejsce zaczepiając nas, czy chcemy taksę, czy chcemy przewodnika, czy chcemy kupić jakieś pierdoły. Jak już mówiłam, robiło się ciemno, a wszystkie napisy były po arabsku. Stałam tam z dziewczynami kompletnie oszołomiona i zauważyłam, że dwójka Brytyjczyków już się zmyła. Kanadyjczyk stał z jakimś facetem w czerwonej koszuli i przedstawił go jako swojego przewodnika. Bardzo się spieszył na autobus, więc po prostu ruszył z miejsca, a my, że nie chciałyśmy zostać same w tym chaosie, poszłyśmy za nim. Tyle że jego autobus był dosłownie 50 metrów dalej, więc tam sobie zniknął, a my zostałyśmy same z gościem w czerwonej koszuli. Mama mówiła: nie ufać nikomu, więc podziękowałyśmy panu stanowczo. Liona zrobiła zdjęcie. Pan pokazał kierunek i poszedł. Myśmy też poszły. Mnóstwo ludzi zaczepiało nas po drodze - ja z dwoma plecakami, Ania z jednym i Liona z jednym, ale dużym. Hola, guapas, ça va?
I w sumie tak zbyłyśmy tego gościa, i nie miałyśmy zielonego pojęcia, gdzie jest nasz hostel. Podążałyśmy więc tą ulicą, którą nam wskazał ten koleś w czerwonej koszuli, aż ulica się rozdwoiła i trzeba było wybrać.
Świetnym pomysłem było pójść do innego hotelu i zapytać. Odesłali nas do innego, a w innym do jeszcze innego, ale liczy się to, że posuwałyśmy się pomału w kierunku naszego hostelu. Byłyśmy zbyt zestrachane, żeby zapytać ludzi, i nie mam pojęcia, czemu nie wzięłyśmy taksy (taksówki są tanie w Maroku, nigdzie się nie najeździłam taksówkami tyle, co tam). Ale w końcu znalazłyśmy ten cholerny hostel. Okazał się świetny - dobrze urządzony, a nasz pokój był super, bardzo klimatyczny i niczego mu nie brakowało. Hostel nazywał się Dar Omar Khayam i jeśli ktoś kiedyś będzie jechał do Tangeru, to polecam na 100%, zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki, w jakich przyszło nam spać potem w drodze.
Dosłownie padłyśmy z ulgi, że przeżyłyśmy i że nawet jest wifi, więc od razu poinformowałyśmy rodzinę i policję i ambasady, że nam się nic nie stało. Na zdjęciu jest pokój zamieszkany od pół godziny - sorka za bałagan.
Jak już się okazało, że żyjemy, to nawet się zrobiłyśmy na tyle odważne, że poszłyśmy na lody. W kawiarenkach sami faceci, w restauracjach sami faceci, nawet nie, że mężczyzna z kobietą albo dwie dziewczyny - mężczyźni, mężczyźni, mężczyźni. I wiecie co?? przez kompletny przypadek spotkałyśmy znowu tych dwóch Brytyjczyków! ale nie poświęcę im już więcej nawet pół zdania, bo są kompletnie nieważni dla tej historii.
Wybrałyśmy jedną z knajpek i zamówiłyśmy lody plus miętową herbatę, o której miałam duże pojęcie (prawie takie jak o papierze), i to był jeden z moich punktów na mojej liście rzeczy, które chciałam zrobić będąc w Maroku. Czad! z każdym kolejnym dniem piłyśmy coraz więcej i więcej tej herbaty. Nie wiem, czy Marokańczycy piją jakąś inną herbatę - w tym małym imbryczku jest pewna dawka herbaty i wielka wiązanka świeżej mięty, upchana jak się da do dzbanuszka.
Wyobraźcie sobie zieloną gumę orbit roztopioną w srebrnym, ślicznym czajniczku, i będziecie wiedzieli, jak pachnie. Co do smaku, to nie ma szans, żebym go opisała. Jest bardzo miętowa, bardzo mocna, bardzo słodka, bardzo pyszna. (no nic, opisałam).
Takie przygody miałyśmy tego wieczora: lody, herbata, i takie tam. Nawet znalazłyśmy gazetę po arabsku, a w niej była krzyżówka. Od prawej do lewej.
Nie ma się czym podniecać, ale ten dzień numer jeden był takim pierwszym zachłyśnięciem się Marokiem i niecierpliwym oczekiwaniem na to, co nas czeka!!! Następnego dnia miałyśmy jechać do Casablanki. Casablanca, miasto z filmu, romantyczność i w ogóle co jeszcze!
Wróciłyśmy więc do hostelu, zrobiłyśmy kolejny pierdyliard zdjęć i wrzeszcząc z podekscytowania, poszłyśmy spać.