niedziela, 19 lipca 2015

UPAŁ.

Taki upał jak tu, który powoduje u mnie kompletne zatrzymanie akcji życiowych, w Lizbonie wyglądał zupełnie inaczej i zupełnie inne reakcje wywoływał. Tutaj nie robię nic. Mogłabym - przecież nie mam żadnych robót, które kolidowałyby z moją ewentualną robotą, ale czuję niemoc, która każe mi nawet nie obejrzeć filmu, bo to wymaga za dużo energii, i po przeczytaniu rozdziału ucinać sobie drzemkę. 
Taka pogoda jednak przypomina mi Portugalię, z tym, że tam takie temperatury trwają niezmiennie trzy miesiące - u nas parę dni w skali roku, i na koniec prawie zawsze wieczorem leje deszcz, tak jakby pogoda nie mogła wytrzymać tego napięcia. Niepewność, która każe Oldze codziennie rano sprawdzać pogodę i być może wieczorem weźmiecie zapasowy sweter - w Portugalii nie musiałam ani razu nawet założyć długich spodni przez całe lato. 

Upał zaczynał się już rano, wchodził przez okno nawet i przed świtem i bardziej niż hałas z dwupasmówki pod kamienicą nie pozwalał mi spać. 
Wychodziłam na zalaną słońcem ulicę i biały, wyślizgany chodnik, pełen wybojów i brakujących kostek. W Lizbonie chodniki wszędzie są wyłożone białą kostką brukową, a w centrum dodatkowo mają ułożone czarne geometryczne wzory. 
Okulary przeciwsłoneczne były moim najważniejszym elementem stroju i kiedy w przedszkolu zabronili mi je nosić (wymagania stroju przedszkolanki), to prawie oślepłam, bo słońce raziło jak patrzenie prosto w spawanie i nawet w cieniu i w pomieszczeniach przestawałam widzieć. Słońce jednak dawało wszystkiemu inny kolor, wszystko w takim portugalskim słońcu miało inny odcień, bardziej wyrazisty, a zwłaszcza niebieski - w słońcu wyglądał o parę tonów głębszy. Niebo miało chabrowy kolor jak w ciepłych krajach. Białe chodniki też odbijały światło i błyszczały. Zdjęcia wychodzą lekko wyblakłe  i przymglone od takiego nadmiaru światła; tak naprawdę kolory są oszałamiające.  

Szłam więc do pracy zawsze tym białym chodnikiem Avenida Almirante Gago Coutinho, człowieka, który pierwszy na świecie przeleciał nad Atlantykiem. Nie wiem, czy ktoś kiedykolwiek sprzątał te ulice, bo przez okres trzech miesięcy układ odpadów na chodniku się nie zmienił, i zawsze przechodziłam koło jednego papierka, który nigdy nie zmienił położenia. Był zameldowany na Avenida Gago Coutinho. 

W przedszkolu słońce parzyło, powietrze wibrowało, wypijałam siedem butelek wody dziennie i oddawałam je przez skórę, stopy w trampkach mi się gotowały i dłonie puchły. 

W taki upał myśli się mniej i wolniej i działa się wolniej. Nigdzie się nie spieszysz. Zaraz po pracy leżysz przez pół godziny w wielkiej wannie pełnej chłodnej wody i myślisz o tym, że jak wyjdziesz i będziesz miał(a) wilgotną skórę, to nie wiadomo, czy z kąpieli, czy już od potu. 

Japonki szurają o wyślizganą kostkę brukową i tak śmiesznie piszczą pocierane przez stopę - wszystko przez upał. Droga do sklepu zajmuje kolejne pół godziny. Trwałaby krócej, ale japonki ślizgają się na wypolerowanym chodniku, jak jest pod górkę, to stopy wyjeżdżają mi tyłem z klapek, a poza tym to się nie spieszę. Codziennie kupuję sobie melona - chłopca lub dziewczynkę - (po portugalsku i w Portugalii są dwa rodzaje melonów, meloa i melão, i mają dwa różne kształty - okrągły lub piłka do rugby). 
Siadam z melonem na balkonie, wywalam nogi na balustradę i zjadam mojego melona łyżeczką. Jak mi coś zostanie, to wkładam do lodówki, żeby mieć jakiś element chłodu w życiu.






 Alegoria miłości i odpowiedniego dla niej miejsca?

 Kościół bez dachu (Igreja do Carmo) , pamiątka po trzęsieniu ziemi z 1755
 Pamiątka odwiedzin z pamiątki po trzęsieniu ziemi. Takie lusterko sobie stało w dziwnym placo-parku, w jaki przeobraził się kościół bez dachu
 Meloa przed
 I po
 Biały chodnik
 Jadę bimbą...
 a tam wąż na schodach myje nogi.
 najlepsze miejsce ever na wieczorny soczek w wyborowym towarzystwie

 Tradycyjna bimba i jej mieszkańcy
Portret Elvisa na kostce brukowej, użyte przez artystę materiały: brudna guma do żucia

sobota, 5 lipca 2014

Lizbona #1

Piszę tego posta głównie dlatego, by ubiec Sebę, który wziął się do roboty i pisze notki taśmowo. Jakoś odleciałam od tego bloga myślami ostatnio, głównie dlatego, że tyle się dzieje. Po 10 miesiącach wyprowadziłam się z Corunii i z dwudziestoma walizami pojechałam do Lizbony, prosto do Lizbony, do najpiękniejszego miasta, jakie widziały moje oczy.
#1
Byłam tu już wcześniej dwa razy. Raz, w listopadzie, (a może to był październik?) znalazłam się tu po wielu ciężkich przejściach z Petrikiem. Było to już chyba czwarte miasto na naszej drodze, którą planowaliśmy w całości zrobić stopem. Tak więc, dwa lekkomyślne głupki wyruszyły po południu z Sevilli w stronę Lizbony, z nadzieją, że od razu ktoś nas podrzuci te prawie 500 km. (no, na polskie warunki to nie było by jakieś zadziwiające). My jednak po dwóch bezowocnych godzinach złapaliśmy auto, które wysadziło nas prosto na autostradzie, nawet nie na żadnym zjeździe - gdzie przyjechała po nas policja i zagroziła nam ścięciem, i w końcu po sześciu godzinach jakiś wariat, wiozący swojego dwunastoletniego syna i jego kolegów w tym samym wieku (palili papierosy na zmianę z jedzeniem żelków i facet częstował te dzieci ogniem i zapalniczką O.o) podrzucił nas za 2 euro do najbliższego miasta - Huelva (czy wyobrażacie sobie, że wziął forsę za podwózkę też od dzieci?? Włącznie z synem! syn płacił ojcu za podwózkę).  W Huelvie o 11 w nocy nie bardzo mieliśmy coś do roboty, a nie uśmiechało mi się spanie na dworcu, bo byłam brudna i w ogóle. W końcu, mocno wnerwieni, poszliśmy do jakiegoś hostelu, chyba jedynego w mieście. Huelva zapisała się w mojej pamięci jako miasto, które niepotrzebnie istnieje i w ogóle jest takie sobie (i raczej skłaniam się ku temu, by powiedzieć "brzydkie") i w jej herbie jest czaszka. Podsumowując: w osiem godzin przejechaliśmy jakieś 100 km (ale w Sevilli pod wiaduktem widziałam najprawdziwszy cygański obóz, więc to jest plus tej całej sytuacji, i widziałam osła pasącego się 2 m od autostrady). Zdjęcia wszystkie straciłam po pożarze komputera i czekam już 2 miesiące, aż Petrik wyśle mi je znowu, ale póki co, to musicie sobie wszystko wyobrażać, posiłkując się moim sugestywnymi słowami.
Huelva ma też w herbie białą flagę, bo było to miasto, gdzie poddałam się ostatecznie i wzięłam (wzięliśmy oboje) autobus / pociąg, by dojechać do Lizbony.

* Znaleźliśmy się w Lizbonie koło wieczora - było już ciemno i trochę pusto, bo był listopad. Tu muszę wyjaśnić jedną rzecz - ciemno i pusto nie oznacza, że ulice były spowite mgłą, z której na każdym rogu można znaleźć porywacza, rozpruwacza lub dilera. Noce w Lizbonie są przejrzyste, niebo jest czarne, urocze oldskulowe latarnie oświetlają ulice. Chodniki są wyłożone białą kostką brukową, która odbija światło. Ulice są szerokie, (oprócz tych węższych, które są wąskie XD ) schodki w górę, w dół, ulice położone na siedmiu wzgórzach (że rower miałoby się tu ochotę po prostu spalić), zakamarki prowadzące do nikąd, hostele wyglądające jak pałace i podłe bary w piwnicach z piwem za 70 centów.

* we wcześniejszej podróży zużyłam wszystkie czyste majtki, więc pojechaliśmy do jakiegoś centrum handlowego, gdzie nabyłam zestaw bielizny z działu dziecięcego (dorosłe majtki są droższe).

* to bardzo ważne - byliśmy w centrum handlowym Vasco Da Gama, i jak tak się przechadzałam tam, zauważyłam wielki podświetlony plakat. Był to plakat ogłaszający, że dnia 13 lipca 2014 roku w Lizbonie są Arctic Monkeys. Ucieszyłam się, ale tak naprawdę to nie przywiązywałam do tego większej wagi.

* to był moment, w którym narodziła się we mnie taka myśl, że może by tak pojechać na ten koncert? Później myśl się rozrosła do: a może by tak zostać na lato w Lizbonie?
Teraz moja myśl brzmi: a może by tak zostać w Lizbonie przez następny rok?

* Po zakupach z Petrikiem wyszliśmy z metra z naszymi plecakami i poszliśmy na Praza do Comercio. Była kompletnie pusta. Prawie kompletnie - na brzegu rzeki siedziała jakaś banda dzieci pijąca Super Bocka, więc my tak po prostu usiedliśmy na schodku i gapiliśmy się w wody Tagu. Siedzieliśmy dosłownie krok od miejsca, z którego w 1497 roku, ósmego lipca (zaraz rocznica!) wyruszył Vasco Da Gama, a być może i w 1488 Bartolomeu Dias. (czy wy rozumiecie, że mieszkam w mieście urodzonych podróżników?????)

* w drodze powrotnej zaproponowano nam narkotyki. Wiele razy. Ja i Petrik zareagowaliśmy w inny sposób - mnie natręctwo niby-dealerów zaczynało irytować, więc byłam coraz bardziej opryskliwa. Petrikowi było ich szkoda, więc zamiast zbyć ich treściwym "NIE", tłumaczył się : nie wiem, stary, nie teraz, dzięki, może później - co oczywiście nie odpędziło ich, lecz po chwili już nie mogliśmy się wręcz od nich uwolnić. "czy już jest później? czy teraz już chcesz kupić moje narkotyki?"  (parę miesięcy później kolega powiedział mi, że to nie są narkotyki, tylko jakieś mydło, czy inne świństwo. Żadne tam pierwszej jakości dragi.)


* Czekaliśmy na naszego faceta z couchsurfingu w pewnym barze, gdzie miałam internet. Zamówiliśmy szklaneczkę jakiegoś trunku i powoli wyczerpywaliśmy moje ostatnie 15% baterii. Byliśmy spłukani, jako że poprzednie autobusy i pociągi kosztowały niemało. Była 11 w nocy. I wtedy nasz couchsurfer napisał nam, że zgubił klucze do domu, że jedzie spać do mamusi i że my nie możemy u niego przekimać.

* Wypiliśmy nasze maleńkie piwa, i, by nie nadużywać dłuzej gościnności baru (dano nam do zrozumienia, że półtorej godziny na małe piwo do za długo), usiedliśmy na ławce dwa metry od baru, by jeszcze pociągnąć trochę internetów. Zanim jednak znaleźliśmy rozwiązanie, telefon się rozładował. Siedzieliśmy na ławce całkiem załamani, milcząc, z naszymi plecakami na kolanach. Przed naszymi oczami był budynek wyłożony cały przecudownym wzorem z azulejos, a pod naszymi stopami - biały, wyślizgany chodnik z kostki brukowej ułożonej w niezrozumiałym dla mnie układzie, z czarnymi plamami gum do żucia i powtykanymi między sześciany petami.

* Nagle stanął przed nami jakiś facet. Nie chciało mi się nawet odpowiadać na jego zaczepkę, bo myślałam, że jest kolejnym dealerem, próbującym sprzedać nam kawałek mydła za 20 euro. Okazało się jednak, że chciał tylko, byśmy mu użyczyli zapalniczkę. Byłam już raczej na skraju goryczy i wyjaśniłam mu, że nie mamy zapalniczki, a tak w ogóle to nie mamy też telefonu, prądu, forsy ani domu. Facet wysłuchał mojej wypowiedzi, postał tak przez chwilę zamyślony i nagle zaczął tańczyć. To był trochę perwersyjny, sexy taniec, jak z jakiegoś klubu z burleską. To było tak niespodziewane i zaskakujące, że po prostu w milczeniu oglądaliśmy jego ruchy na tym chodniku (tańczył dobrze!!!!!)

* po paru sekundach naszego osłupienia, facet skończył tańczyć i odszedł w noc.




* mimo koszmarnej sytuacji, płytki, którymi wyłożone są ściany większości budynków w mieście (których to budynków większość jest w centrum opustoszała, co łamie moje serce), zachwycały mnie.



wtorek, 29 kwietnia 2014

Jak to się stało, że pojechałyśmy do Maroka.

Miałam opisywać wszystko chronologicznie, zaczynając od zeszłego października, ale ostatnio byłam w Maroku, i było super, więc opiszę to najpierw.
Jak to się stało, że pojechałyśmy do Maroka? Durne pytanie - zwyczajnie kupiłyśmy bilety w liniach lotniczych Ryanair do miejsca, które było położone najbliżej i najtaniej. Sevilla. Już raz tam byłam, a w sumie to w końcu tam byłam już trzy razy, ale tym drugim razem, który teraz mam na myśli, tylko przejazdem. Potem logistycznie trzeba to było rozwiązać, i mimo, że koleżanka Li. studiuje logistykę, to ogarnianiem zajęłam się ja - czyli człowiek, który potrzebuje pomocy w liczeniu na palcach. Ale spoko!



Morocco Round Trip odbyłam z dwoma koleżankami - jedna jest z P. i nazywa się An, a druga jest z K. i nazywa się Li. Liona była niesamowicie przejęta całym tym wyjazdem, i z podekscytowania prawie świrowała. Ania natomiast była przerażona i budziła się w nocy z krzykiem na ustach, przeżywając ciągle w głowie chwilę, gdy kliknęła przycisk "zakup"  i podała numer karty (mam nadzieję, że Ania wybaczy mi to lekkie podkolorowanie). Co do mnie, to w sumie wszystkie inne fakty na temat tego kraju zepchnęła na bok rada mojej koleżanki, która już tam była ( i wróciła bez szwanku). Mianowicie: W Maroku się nie używa papieru toaletowego.
W Maroku nie używają papieru toaletowego.
To jak to robią?? I jak ja mam ten problem rozwiązać? Czy jak nie używają, to też nie sprzedają, czy po prostu mają w sklepach, ale stosują w domu inne metody? jeśli tak, to jakie? Masakra, na serio się tym trapiłam, i wyobrażałam sobie naszą trójkę jak na promie machamy Hiszpanii jedną ręką, bo w drugiej mamy gigantyczne reklamówki wypełnione po brzegi rolkami. Poważnie miałam w głowie taki obrazek. Cieszyłam się, że zobaczę Maroko, ale w sumie to tak bardziej miałam w głowie myśl, jakby tu rozwiązać ten problem.
 Skoro już jesteśmy w temacie kibla, to Ania mnie nastraszyła, że sraka murowana (błagam o wybaczenie słownictwa) i że wszystkie niedoświadczone białasy dostają natychmiast zemsty faraona. Wiadomo, że faraon był w Egipcie, ale Egipt jest tylko trzy kraje i jakieś 4500 kilometrów stąd, więc to miało sens. Skończyło się na tym, że miałam w plecaku paczkę węgla (jakieś 3 kilo, szok, że mnie nie zatrzymali na granicy i nie dali mandatu za okradnięcie kopalni) i dziewczyny w Algeciras, skąd brałyśmy prom, w supermarkecie, wyśmiały mnie za próbę kupienia dwunastopaku. Wstydziłam się przyznać, jaki był mój pierwotny zamysł, i  zaproponować, by każda z nas wzięła po jednym dwunastopaku tylko dla siebie (razem trzy dwunastopaki papieru toaletowego). Kupiłyśmy w końcu tylko dwa wagony chusteczek higienicznych. Możecie sobie wyobrazić moje przerażenie. 



W sumie mój pierwszy dzień (pół dnia, jako że nasz pierwszy krok w Afryce postawiłyśmy koło godziny 15) spędziłam w stanie szoku-przerażenia. Podróż na promie przebiegła spokojnie, z jedynie godziną opóźnienia. Poznałyśmy dwóch Brytyjczyków i Kanadyjczyka, którzy zapewnili nam jaki-taki komfort psychiczny przez pierwszą godzinę w Maroku. Z portu Tanger- Med wzięłyśmy autobus do centrum. (Na przystanku kręciło się pełno podejrzanych typów, którzy nas zaczepiali w bardzo grubiański sposób, więc przerażenie zaczęło się właśnie tam). Droga autobusem zajęła nam około godziny. Zdaje mi się, że na początku byłyśmy w jakiejś strefie industrialnej, jako że widziałam fabrykę serka Kiri ( potem się dowiedziałyśmy, że to się wzięło z francuskiej, dłuższej nazwy, która znaczy coś jak "śmiejąca się krowa" i to nasze fonetyczne Kiri to "ca się kro" czy jakieś takie wyrwane z kontekstu dwie sylaby, które spoko brzmią). Potem zaczęło się pojawiać więcej domów mieszkalnych. Wyglądały jak bloki, ale nie do końca, i były dziwnie puste. Czasem na trawniku przy drodze siedział człowiek albo dwóch ludzi, albo trzech, i chociaż nie robili nic dziwnego, to samo to, że siedzieli sobie nie robiąc nic, w takiej pustej okolicy, było dziwne. Poczułam się trochę jak w okolicach czeskiego Ołomuńca, ale kompletnie bez ludzi.  Na każdym rondzie za to było pełno flag i oficerów policji. Dlaczego? potem się okazało, że to dlatego, że król akurat był w Tangerze. Nie wiedziałam wcześniej, że mają króla! ale ze mnie ciemna masa :/

Zapadał zmierzch, gdy dojechaliśmy na miejsce. Autobus wyrzucił nas na jakimś rondzie. Było to już centrum miasta. Szeroka ulica a na niej: ciężarówki, półciężarówki, samochody osobowe, rowery, motory, osły z wozami, autobusy i piesi. Klaksony brzmią co pięć sekund. Wszyscy krzyczą. Tłum ludzi - zwykłych przechodniów, w "zachodnich" ciuchach, ale są też kobiety w kolorowych hidżabach, długich szatach, i mężczyźni w takich jakby sutannach z kapturem, białych, czarnych, w żółtych butach z ostrym noskiem... kosmos. W tym wszystkim na placyku, przy którym zatrzymał się autobus, był meczet, i akurat z głośników dobiegało bardzo głośne wezwanie na modlitwę. Na widok autobusu z turystami miliard taksówkarzy zleciało się na miejsce zaczepiając nas, czy chcemy taksę, czy chcemy przewodnika, czy chcemy kupić jakieś pierdoły. Jak już mówiłam, robiło się ciemno, a wszystkie napisy były po arabsku. Stałam tam z dziewczynami kompletnie oszołomiona i zauważyłam, że dwójka Brytyjczyków już się zmyła. Kanadyjczyk stał z jakimś facetem w czerwonej koszuli i przedstawił go jako swojego przewodnika. Bardzo się spieszył na autobus, więc po prostu ruszył z miejsca, a my, że nie chciałyśmy zostać same w tym chaosie, poszłyśmy za nim. Tyle że jego autobus był dosłownie 50 metrów dalej, więc tam sobie zniknął, a my zostałyśmy same z gościem w czerwonej koszuli. Mama mówiła: nie ufać nikomu, więc podziękowałyśmy panu stanowczo. Liona zrobiła zdjęcie. Pan pokazał kierunek i poszedł. Myśmy też poszły. Mnóstwo ludzi zaczepiało nas po drodze - ja z dwoma plecakami, Ania z jednym i Liona z jednym, ale dużym. Hola, guapas, ça va? 


I w sumie tak zbyłyśmy tego gościa, i nie miałyśmy zielonego pojęcia, gdzie jest nasz hostel. Podążałyśmy więc tą ulicą, którą nam wskazał ten koleś w czerwonej koszuli, aż ulica się rozdwoiła i trzeba było wybrać.
Świetnym pomysłem było pójść do innego hotelu i zapytać. Odesłali nas do innego, a w innym do jeszcze innego, ale liczy się to, że posuwałyśmy się pomału w kierunku naszego hostelu. Byłyśmy zbyt zestrachane, żeby zapytać ludzi, i nie mam pojęcia, czemu nie wzięłyśmy taksy (taksówki są tanie w Maroku, nigdzie się nie najeździłam taksówkami tyle, co tam). Ale w końcu znalazłyśmy ten cholerny hostel. Okazał się świetny  - dobrze urządzony, a nasz pokój był super, bardzo klimatyczny i niczego mu nie brakowało. Hostel nazywał się Dar Omar Khayam i jeśli ktoś kiedyś będzie jechał do Tangeru, to polecam na 100%, zwłaszcza biorąc pod uwagę warunki, w jakich przyszło nam spać potem w drodze. 
 Dosłownie padłyśmy  z ulgi, że przeżyłyśmy i że nawet jest wifi, więc od razu poinformowałyśmy rodzinę i policję i ambasady, że nam się nic nie stało.  Na zdjęciu jest pokój zamieszkany od pół godziny - sorka za bałagan.




Jak już się okazało, że żyjemy, to nawet się zrobiłyśmy na tyle odważne, że poszłyśmy na lody. W kawiarenkach sami faceci, w restauracjach sami faceci, nawet nie, że mężczyzna z kobietą albo dwie dziewczyny  -  mężczyźni, mężczyźni, mężczyźni. I wiecie co?? przez kompletny przypadek spotkałyśmy znowu tych dwóch Brytyjczyków!  ale nie poświęcę im już więcej nawet pół zdania, bo są kompletnie nieważni dla tej historii. 



Wybrałyśmy jedną z knajpek i zamówiłyśmy lody plus miętową herbatę, o której miałam duże pojęcie (prawie takie jak o papierze), i to był jeden z moich punktów na mojej liście rzeczy, które chciałam zrobić będąc w Maroku. Czad! z każdym kolejnym dniem piłyśmy coraz więcej i więcej tej herbaty. Nie wiem, czy Marokańczycy piją jakąś inną herbatę - w tym małym imbryczku jest pewna dawka herbaty i wielka wiązanka świeżej mięty, upchana jak się da do dzbanuszka. 
Wyobraźcie sobie zieloną gumę orbit roztopioną w srebrnym, ślicznym czajniczku, i będziecie wiedzieli, jak pachnie. Co do smaku, to nie ma szans, żebym go opisała. Jest bardzo miętowa, bardzo mocna, bardzo słodka, bardzo pyszna. (no nic, opisałam). 
Takie przygody miałyśmy tego wieczora: lody, herbata, i takie tam. Nawet znalazłyśmy gazetę po arabsku, a w niej była krzyżówka. Od prawej do lewej.


Nie ma się czym podniecać, ale ten dzień numer jeden był takim pierwszym zachłyśnięciem się Marokiem i niecierpliwym oczekiwaniem na to, co nas czeka!!! Następnego dnia miałyśmy jechać do Casablanki. Casablanca, miasto z filmu, romantyczność i w ogóle co jeszcze! 

Wróciłyśmy więc do hostelu, zrobiłyśmy kolejny pierdyliard zdjęć i wrzeszcząc z podekscytowania, poszłyśmy spać.








czwartek, 27 marca 2014

Me gusta La Coruña

Trwająca 50 dni powódź wreszcie się skończyła i razem z przedstawicielami innych gatunków mogłam zejść z arki na ląd, by zrelacjonować ludzkośći skalę tej katastrofy.
W czasie wiosny miasto zmieniło się nie do poznania. Nawet jak pada deszcz, to nie zalatuje taką zimową wilgocią, tylko bardziej wiosenną świeżością, jeśli wiecie, o co mi chodzi. Wszystko jest przyjemniejsze. Ludzie wychodzą na ulice ubrani w odświętne ciuchy, uliczni grajkowie stoją dosłownie jeden obok drugiego, kolor morza też się zmienił - w czasie słońca jest turkusowy, zamiast stalowego (w książkach zawsze ten kolor występuje jako stalowoszary). Jak się robi naprawdę ciepło, to ludzie już nawet leżą na plażach! (w marcu!!!)

Bez chmur da się też zobaczyć rzeczy na większą odległość i z detalami. Jako, że mój fakultet jest na górce, widzę stamtąd prawie cały półwysep i ocean, a czasem nawet jakiś stateczek. (Widok ten porównuję oczywiście w myślach do innych budynków, w których przyszło mi się uczyć, i na ostatnim miejscu jest podstawówka w Gł [jeśli chodzi o widok z okna. Jeśli chodzi o beznadzieję, to konkurs jest dalej otwarty... ale wiadomo, kto zdublował przeciwników już 3 razy]).
W zimie w czasie deszczu było mokro w butach, we włosach, pod parasolem i pod kurtką przeciwdeszczową. Było szaro i ludzie tylko przemykali od baru do baru / od sklepu do sklepu/ od autobusu do autobusu. Parasole szybko znikają, bo kradną tu w klubach na potęgę - mi już zginęły berety, swetry itd, a innym także telefony i inne pierdoły. W zimie jest bardzo przygnębiająco. Ma się ochotę zostać cały dzień  w bezpiecznym łóżku. Mieszkania wcale nie są suche. Są wilgotne jak nie wiem.... jak dno jeziora, jak jama ustna psa O., itd. Kartki papieru na biurku są nasiąknięte wilgocią  a pranie schnie przez 3 dni i to nawet nigdy nie jest całkiem suche. Moja współlokatorka chodziła się raz na parę godzin podsuszać suszarką w łazience. Wszystko zalatywało wiglocią - zapomnijcie o płynach do płukania.
Wilgoć jednak miała swoje zalety - wpływ na mą cerę xD przez całą zimę nie stosowałam żadnych kremów, a jak pojechałam do Polski, to już dwa dni później moja skóra była strasznie sucha, wargi popękane a dłonie spierzchnięte.
Teraz świat już wysycha, więc znowu potrzebuję chemicznego nawilżania.
tak wyglądają fale  w zimie:
a tak wyglądał piąty marca, proszę państwa :D

Architektura miasta: w centrum, na półwyspie w kształcie niesymetrycznego grzyba atomowego, znajdują się głównie stare budynki obudowane galeryjkami. (chciałam wstawić zdjęcie które zrobiłam sama, ale wczoraj zepsuł mi się mój stary dziadowski komputer i wszystkie zdjęcia, których nie miałam na dropboxie, są stracone ;(


No i czy nie wygląda to ładnie? Bardzo sprytne rozwiązanie problemu beznadziejnej pogody: jakby tu mieć duzo okien i coś w rodzaju balkonu w mieście, w którym pada więcej niż w biblijnej Biblii?
Nie ma domów, wszystkie budynki stoją kamienicami w szeregach. Nawet kościoły! Niektóre kościoły są wbudowane w taki rząd kamienic - z lewej biurowiec, z prawej jakieś apartamenty, a po środku kościół :D
Autobusy - spędzam w nich około godziny z hakiem dziennie. Nigdy nie są na czas,, i gra w nich przedurna muzyczka z ekranów z reklamami. Właśnie z tych reklam jest ta melodyjka i jest ona tak tępa, że idzie zwariować. Trzy tony na krzyż, zapętlone, i grają od rana do nocy. Jak słyszę tą idiotyczną melodię, to czuję się jak na tych japońskich torturach, gdzie na otwarte oko co sekundę spada kropla wody i tak bez końca, aż ześwirujesz na amen. Ja już jestem na krawędzi.
Tapas to moja ulubiona forma rozrywki (bo jedzenie). Jako że Galicja jest odrębnym trochę regionem, to mają swój własny język i trochę inną kulturę (na pewno nie spotka się tu gorących tancerzy salsy, ale raczej dudy i zielone górzyste tereny, co też ejst spoko, ale ktoś, kto jedzie do Hiszpanii nastawiony na gitarrę i walki z bykami, to się rozczaruje). W tym wydaniu kuchnia rządzi. Najlepsze mięso świata to raxo (czyta się raszo), i nie mam pojęcia, z jakiego zwierzęcia się je robi, ale mogłabym to jeść na śniadanie, obiad i kolację. Innym specjałem jest pulpo - ośmiornica. Nawet wiem, jak się ją gotuje. To przedziwne uczucie, dotykać martwej wiotkiem macki i ciągle czuć jak przyssawki się przyssywają do palców. Mój kumpel J. uważa ośmiornicę za coś obrzydliwego, choć fascynującego: obrzydliwego, bo te macki potrafią cię trzymać z siłą supermana, a potem w jednej chwili ośmiornica zmienia zdanie i puszcza cię, a przyssawki stają się śliskie jak brzuch ślimaka.  Ośmiornica ma miękką czaszkę, którą dałoby się wyginać (co też brzmi przerażająco, nie?) Jej pocięte na małe krążki ramiona doskonale smakują zanurzone w oleju i posypane takim akby czerwonym pieprzem. Nawet jak jest już martwa i pocięta, to ciągle da się poczuć przyssawanie do języka.
Co do innych zwierząt, to idąc za przykładem Cioci E., zaczęłam obserwować ptaki (wiadomo, że nie profesjonalnie - póki co im się przyglądam).
Najbardziej zwracają tu na siebie uwagę sroki. Uważam, że są prześliczne, ale też na ich widok odczuwam pewien niepokój (wszystko przez Neila Gaimanna i jego wierszyk: Jedna - pech, dwie - szczęścia kopiec, trzy- dziewczynka, cztery- chłopiec, pięć - srebrniki, sześć - talary, siedem - sekret nigdy nie poznany. )
pełno jest tu tych srok, więc bardzo łatwo sobie wywróżyć, że się nigdy nie pozna półtora miliona sekretów. Zazwyczaj się jednak koło fortuny waha między pech a szczęścia kopiec... więc na dziś czeka mnie pech (znowu coś mi się zepsuje).
Próbowałam Hiszpana nauczyć mówić polskie słowo.
- es sroka.
- esroka.
- no! es SROKA.
-ESROKA.
- SROKA.
-RRROKA. 
Także tego. Nie mam zdjęcia es-roki, ale mam zdjęcie mewy wyjadającej smieci. 
Chyba znowu skończyło mi się natchnienie, więc po prostu przerwę. Jeszcze tylko dodam zdjęcie kraba po odpływie mieszkającego w starym klapku
I linię na plaży. Zatytuowałam to zdjęcie "fala". 
Zdjęcie ma na celu uświadomić ludzi, że śmieci wrzucone do oceanu wcale nie ulegają biodegradacji, tylko sobie dryfują zaplątane w to całe świństwo. Wodorostu plus ludzkie śmieci.
Podobmy obrazek mój współlokator skomentował: "brudniejsze niż nasza kuchnia". hehe
A skoro już dodałam więcej zdjęć, niż obiecałam, to dodam jeszcze jedno. 

środa, 29 stycznia 2014

Me gusta la castaña

La castaña jest kasztanem albo dziewczyną z brązowymi włosami.  Od la castaña  zaczęła się jedna z ważniejszych podróży w tym roku. Nie była najważniejsza ani jakoś wielce ekscytująca, ale podczas niej ja i kolega wpadliśmy na idealny  w swojej prostocie pomysł:  wyjechać w jeszcze większą i bardziej ekscytującą podróż!

Tak na serio,  to  podróż się wcale nie zaczęła od kasztana, ale od znajomości. Pewnego dnia, jeszcze długo przed wyjazdem, na fejsie poznałam jakiegoś gościa, który miał studiować to samo co ja. Byłam niesamowicie podekscytowana bo wszystkie te internetowe konwersacje jeszcze bardziej przybliżały mi wyjazd i sprawiały, że ochota na spakowanie się i pojechanie sięgała sufitu.
Kolega (nazwijmy go Pe.) studiuje w sąsiednim kraju ( nazwijmy go Cz) a pochodzi z jeszcze innego (Sł  - tu już nie będzie tak łatwo rozszyfrować!). Dogadaliśmy się co do tego, że oboje jeździmy autostopem i lubimy przygody w podróży, więc czemu by się nie zgadać i gdzieś pojechać. Przypuszczałam, że nigdy się nie spotkamy, bo kontakt szybko się urwał i jakoś tak każdy po przyjeździe rzucił się w wir wszystkiego. Zapomniałam kompletnie  o istnieniu Pe i tak mi się zdaje, że on o moim też. A tu nagle pewnego dnia (było to koło dwóch - trzech tygodni po moim przyjeździe) spotkaliśmy się na hiszpańskiej imprezie. Było tam straszne zamieszanie, szukałam kogoś (potem już nie będzie mi wolno użyć słowa "szukać" ze względu na narodowość Pe. W takim razie: próbowałam kogoś znaleźć), i pewien gość mnie zaczepił i zapytał, czy ja to ja. To był Pe. To było bardzo miłe spotkanie, ale ze względu na imprezę i zamieszanie umówiliśmy się na spokojniejszy inny dzień. I tu niespodzianka! zazwyczaj, jak się umawia z jakimś obcym człowiekiem na uzgodnienie szczegółów wspólnej podróży, to już pierwszy etap zawodzi - czyli wpadnięcie na pomysł. A myśmy natomiast wpadli na pomysł i w dodatku go zrealizowaliśmy. Nie powiedziałabym, że była to realizacja od A do Z. Może raczej do U. Ale o tym później.

Postanowiliśmy pojechać do Ourense. Ciocia zostawiła mi przed wyjazdem gigantyczną księgę, w której opisane jest wszystko. Cała Hiszpania. Wszystkie regiony, miasta, w miastach - dzielnice. Są nawet hotele i telefony do nich, i tak dalej. W Ourense są gorące źródła, które chcieliśmy wypróbować, starówka, i inne takie - był także umówiony kolega do oprowadzenia po mieście. Mieliśmy spać na couchsurfingu, ale jakoś nasze prośby o przenocowanie pozostały bez odzewu  - byliśmy jednak na tyle zachwyceni naszą ideą, bądź durni, że postanowiliśmy jechać i tak i gdzieś tam spać.
Każdy z nas miał śpiwór, plecak na plecach, mapę Galicji i bardzo blade pojęcie o wszystkim. Ahoj, Przygodo!

Wzięliśmy bus podmiejski, który wywiózł nas w kompletnie mi nieznane miejsce. Teraz ciężko mi nawet powiedzieć, dlaczego wybraliśmy ten autobus, a nie inny. Nie mieliśmy w ogóle pojęcia który jeździ gdzie. Możliwe, że zrobiliśmy to na chybił trafił. Po przejściu paruset metrów po wyjściu na ostatnim przystanku nie byliśmy już w naszym mieście, tylko naprawdę nie mam pojęcia gdzie. Miasteczko było całkiem ładne, i, proszę spojrzeć, były tam kasztany.
Tamte kasztany są zupełnie inne - mają miękkie kolce i się je je. Wiadomo, że nie na surowo - na ulicach stoją budki i goście pieką kasztany na ruszcie i sprzedają w takich papierowych rożkach ze starych gazet. Wiele miast ma także swój festiwal kasztanów o nazwie Magosto. Specjalny festiwal na cześć kasztanów!! Wyobrażacie sobie festiwal na cześć jakiegoś polskiego jedzenia jak, no nie wiem, chrupków bingo? Trwający parę dni?
Kasztany można też upiec w domu na takiej specjalnej dziurawej patelni. Ponieważ są okrągłe, to trzeba im odciąć rożek, żeby nie zdupiły się w taki czy inny sposób (nie rozumiem za bardzo tego procesu, ale taki jest rytuał). Potem się je obiera ze skóry, a w środku mają kremowy kolor. Jak przypominają w środku czarny proch, to się ich nie je, bo są zepsute.
Wracając do wyprawy, to zaczęliśmy łapać stopa w kierunku Santiago. Zaczęło lać i po chwili zatrzymał się samochód (krótkiej chwili, która potem dała nam złudną nadzieję, że tak szybko już zawsze się będą zatrzymywać). Pan mówił całe 10 słów  po angielsku! był jakimś ex-żołnierzem lub kucharzem  w armii i zwiedził mnóstwo miejsc. Jechał do swojej dziewczyny do Pontevedry i postanowił nas zostawić w Santiago, skąd zaczęlibyśmy łapać w stronę Ourense. Kierownica w aucie tego kolesia latała jak szalona, jakby postanowiła się zbuntować a on nie miał siły by ją powstrzymać. Cały czas się bałam, że się urwie, więc chociaż facet był b. miły to odetchnęliśmy z ulgą, jak nas wysadził.
Potem już nie było tak różowo, bo padało i nikt nie chciał nas wziąć do nikąd. Żal.pl. Ale nic to, bo przecież przygoda, więc z uśmiechami na twarzach mokliśmy czekając na auto. Potem już nam było wszystko jedno, bo skoro  w Ourense nikt na nas nie czekał, to równie dobrze mogliśmy zostać w Santiago, nie?
Poszliśmy więc w deszczu na zwiedzanie. Z plecakami nie wyróżnialiśmy się niczym, bo jest tam miliard ludzi którzy właśnie kończą swoją wyprawę - Camino de Santiago, po polsku jest do Droga Jakubowa. My, tak się składa, przyjechaliśmy dla żartu, a nie w celu ukończenia pielgrzymki. Ale i tak poszliśmy do Katedry (rzuca na kolana! jest wielka, innego dnia poszłam z Ciocia do muzeum i widziałam makietę - wygląda jak olbrzymia parupięktrowa forteca z dobudówkami tu i ówdzie na przestrzeni wieków). I w dodatku jest piękna. W środku spoczywają niby- kości Santiago, czyli  świętego Jakuba. Legenda brzmi następująco: pewnego dnia, chyba jeszcze w średniowieczu, pewien mnich mieszkający w swojej samotni gdzieś w tych okolicach (kiedy jeszcze nikt tu nie mieszkał) zauważył, że na niebie gromadzą się gwiazdy. Mnich stał i czekał na rozwój zdarzeń. Gdy gwiazdy już się zgromadziły, po prostu w kupie spadły z nieba na ziemię i uderzyły w jakieś wzgórze. Wzgórze się otworzyło i co było w środku? Kości Jakuba! Kto by się spodziewał.


 Na tym miejscu postanowiono wybudować katedrę i tak cały świat bieży teraz śladem  muszelek namalowanych na szlaku do Santiago de Compostela w ramach  pielgrzymki.  Jest kilka dróg tam prowadzących - portugalska, angielska, francuska, i tak dalej. Po przejściu całej trasy ludzie, teraz już autobusem, udają się do Finisterre (inaczej: Fisterra). To przylądek, o którym uważano, że był punktem Europy najdalej wysuniętym na zachód. Potem wymyślono kalkulatory i różne inne przyrządy, które pozwoliły to zmierzyć i dlatego teraz wiadomo, że najbardziej zachodni punkt jest koło Lizbony. Ludzie jednak dalej tam jeżdżą (jako że do Finisterre z Santiago jest kawałek, 88 km- a do Lizbony aż 538) tylko by zrobić trzy rzeczy: spalić ciuchy, w których przeszli trasę; wykąpać się w oceanie; poczekać na zachód słońca. To metaforycznie zamyka ich wędrówkę.
Z tego co wiem, Watykan nie zgadza się na zbadanie wieku kości. Ale jak na moje oko, są raczej stare, stare jak świat. Z powodu tego zdarzenia miasto nazywa się tak, jak się nazywa - Santiago oznacza świętego Jakuba, a Compostela to złożenie dwóch słów z, bodajże, starogalicyjskeigo - campo to wzgórze a stela - gwiazda.
Można wejść do specjalnego miejsca w Katedrze i ucałować święte miejsce (zrobione z metalu, wiadomo, że to nie jest kość). Schody do tajnego schowka, gdzie jest ukryte, są wyślizgane i aż błyszczą. Fajnie jest pomyśleć, że jest się w tak mitycznym i starym miejscu, które było znane aż za czasów Filarów Ziemi. Ile ludzi musiało tam przejść!!

Potem poszliśmy na pizzę, na piwo, na inne, na sangrię, na kawę, na kebaba, a w każdej knajpie próbowałam wysuszyć w kiblu suszarką do rąk adidasy (przez w zasadzie cały nasz pobyt lało jak z cebra). W końcu wylądowaliśmy w  parku gdzie wypiliśmy jeszcze jedno piwo dla uczczenia naszej wyprawy. Siedzieliśmy na tej ławce z piwem, przed nami  w oddali znajdowała się cudownie podświetlona katedra, a w barze nieopodal ktoś grał na saksofonie.  Ta chwila była piękna. W ogóle podczas tej wycieczki ani na chwilę żadne z nas nie straciło dobrego humoru: park był piękny i Santiago było piękne, jesteśmy młodzi i to było piękne, podróżujemy, i w ogóle wszystkie miłe rzeczy właśnie nam się przytrafiają.

W drodze powrotnej znaleźliśmy kartony i poszliśmy szukać jakiejś miejscówki do przenocowania. Nie, że nas nie było stać na hostel czy coś - po prostu chcieliśmy wyciągnąć z tej przygody najwięcej ile się tylko dało.  Gdy dotarliśmy na dworzec autobusowy to wszystkie lepsze miejsca były już zajęte przez zawodowych włóczęgów, więc nam, osobnikom najniżej w hierarchii, pozostały takie tam dziadowskie (ale wciąż pod dachem). Jacyś ludzie siedzieli i gadali, i palili, i jakoś tak czuć było takie zadowolenie z życia i naszej mini wyprawy i przygód. W nocy nikt mnie nie okradł i nie zmarzłam. Wszystko na plus.
 nasza miejscówa w nocy
i za dnia.

Wróciliśmy pociągiem za jakieś śmieszne pieniądze, i jeszcze na dworcu zjedliśmy sobie kawałek ciasta i wypiliśmy herbatę, czy tam kawę; nieważne.
I wróciliśmy prosto na dworzec kolejowy, do którego wracałam potem jeszcze milion razy.

niedziela, 26 stycznia 2014

nigdy dość oceanu

Kupiłam rower.
Pojechałam dziś moim wypasionym rowerem bardzo daleko wzdłuż brzegu oceanu. Dwa razy spadł mi łańcuch i naprawiając go koszmarnie sobie pobrudziłam ręce smarem i rdzą, i w sumie od tego chciałam zacząć opis tego zdarzenia, kiedy podniosłam wzrok i zobaczyłam ocean.
Tego dnia ocean jest ciemnoturkusowy, a  im ciemniejszy w jakimś miejscu, tym głębszy. Białe fale pełne piany rozbijają się o skały przy brzegu, a im dalej w stronę horyzontu, tym białe póksiężyce piany są mniejsze. W zasięgu wzroku, oprócz mnie, tylko mewy i statek, żaglówka i łódź podwodna.
Pojechałam tam daleko, że w zasadzie nikomu się nie chce tam fatygować. Słychać tylko grzmoty fal i krzyk mew, i szum wiatru.


Najbardziej w moim mieście lubię ocean, a najbardziej w oceanie lubię to, że jest taki gigantyczny i niezmierzony. Morze Śródziemne, na przykład, jest ciepłe, zapraszające i zachęcające do odpoczynku - stojąc w Hiszpanii wiesz, że na przeciwko ciebie są Włochy, a stojąc w Chorwacji...  też Włochy. Nie widać horyzontu, ale znamy mapę Europy - mały ten basen Morza Śródziemnego.
W oceanie nigdy nie wiesz, czego się spodziewać. Stoi sobie człowiek na brzegu i nic nie znaczy, w zasadzie to w ogóle ocean się z człowiekiem nie liczy. Kompletna obojętność. Niektórzy znają mojego świra na punkcie wiatraków - przy wiatraku ma się wrażenie, że ten wiatrak jest tak wielki, że w zasadzie jakby należał do świata gigantów i nic go nie obchodzisz. Z oceanem jest tak samo, ale jednak wolę ocean od wiatraków. Wolałabym zginąć z ręki oceanu, niż wiatraka xD
Ludzie tutaj są bardzo zajęci: zakupy, praca, bieganie, telefon, pies na spacerze i dziecko w wózku, koleżanka i te sprawy. Nie wiem, czy rozumieją, czy pojmują to, że żyją na brzegu takiego bezmiaru. Czasem tylko zauważę, że ktoś, idąc sobie przy brzegu, nagle przystaje, opiera się o barierkę i zamyśla, gapiąc się gdzieś w horyzont. Albo ktoś inny spieszy się dokądś, ale mimo wszystko zbacza z kursu na chwilę by tylko przejść koło plaży i uchwycić parę spojrzeń.
Albo wysiada zautobusu parę przystanków wcześniej, tylko dlatego, że dziś były takie wielkie fale i fajnie sobie popatrzeć. I potem powiedzieć w domu: patrz, jakie dziś były fale, stałem/stałam 10 metrów od nich, a i tak słone kropelki spadały mi na twarz.
Nie miałam zielonego pojęcia, czemu ludzie żyją na takim odludziu jak to miasto- godzina na autostradzie do najbliższego miasta, do stolicy - koło siedmiu. Ale teraz już wiem, to się czuje. Nie chcę zabrzmieć głupio, ale to jest totalnie romantyczne i artystyczne - żyć na brzegu oceanu, i to jeszcze takiego wzburzonego jak ten.  Co jest takiego w oceanie? Chociaż jest niespokojny, to patrzenie się na niego uspokaja; jest wdzięczną modelką i wychodzi dobrze na każdym zdjęciu; za każdym razem jest inny. Jak jest słoneczny dzień, to widać tęczę. Jak jest smutny dzień, to po sesyjce gapienia się na fale jakoś człowiekowi lepiej na sercu, niż po sesyjce oglądania internetów. 

 Na początku, kiedy mój hiszpański przypominał bardziej mój chiński niż cokolwiek innego (metaforą tą próbuję dać do zrozumienia, że był na poziomie -0) (hehe, teraz sytuacja się zmieniła o 360 stopni xD), gadałam ze znajomymi o tych określeniach rodzaju - el i la. Nie mogli się zgodzić co do tego, dlaczego w piosence Manu Chao jest powiedziane "me gusta LA mar", podczas gdy wiele osób twierdzi, że mówi się EL mar. (mar to morze; la wskazuje rodzaj żeński, a el - męski) Na kursie hiszpańskiego zapytałam kobietę, czy się mówi La Mar czy El Mar. Powiedziała, że w zasadzie to jest el, ale dlaczego zatem w piosence Manu Chao jest powiedziane La mar?
Otóż la mar używa  się w dwóch przypadkach: gdy jesteś artystą i gdy jesteś marynarzem. Jeśli jesteś artystą, to mówisz la mar o morzu jako kobiecie, którą kochasz. Jeśli jesteś marynarzem, cóż - to samo!  mówisz la mar o morzu jak o kobiecie, którą kochasz. 
Me gusta la mar!

poniedziałek, 6 stycznia 2014

post # 1 !!

Jak widać, nie umiem samodzielnie myśleć i dlatego poprosiłam parę osób o przeczytanie pierwszej szajsowej publikacji i potem zdanie mi relacji z wrażeń. Se. mówi, że pisownia jest tragiczna, a Si. mówi, że właśnie jej się podoba (hehe, chciałam zachować maximum ochrony danych osobowych, ale skoro mają taki sam inicjał... Następnym razem użyję ostatniej litery imienia, a nie pierwszej. Będzie bardziej skomplikowane to wyczajenie kto co powiedział.
Si. radzi pisać chronologicznie jako że jest historykiem. Se. radzi, bym opisała przygody na jachcie. Tak, to właśnie tę parę osób, które poprosiłam o radę. Uwzględnię wszystkie rady co do jednej, dzięki!!

uff. Pierwsze dwa tygodnie moje w Hiszpanii były kompletnie szalone. Problem ze mną jest taki, że jak zmieniam otoczenie, zapominam też o schematach które ułatwiają mi życie (o której się wstaje? co się je na śniadanie i czy się je śniadanie? Co się robi jak zabraknie jedzenia w lodówce? w co się ubrać!) więc nie dość, że bodźce z zewnątrz sprawiały że zwariowałam, to mój mózg wcale nie ułatwiał. Nie myślcie, że się skarżę - było świetnie, takich dwóch intensywnych tygodni pełnych wrażeń, imprez, ludzi, wycieczek i poznawania miasta jeszcze nie przeżyłam. Najlepsze, że był to dopiero początek i doskonale sobie zdawałam sprawę z tego że mój pobyt dopiero się rozkręca. Oczywiście, potem zatęskniłam za spokojem i się ucieszyłam na odpoczywanie, ale już samo odpoczywanie nie było leżeniem w łóżku w szarej rodzinnej mieścinie, tylko na przykład na plaży (lub na łódce, Se.)
Pierwsze trzy dni spędziłam z Ciotką w Barcelonie. Ależ tam jest pięknie!! odlot z Katowic, w Polszy już początki jesieni, a przylot do Barcelony - palmy, papugi, ciepłe morze, krótkie spodenki, miliard turystów, piękna architektura, turyści fotografują, dużo łazimy i mam odciski od sandałów. Ulice Barcelony przecinają się pod kątem prostym i na tych przecięciach budynki mają ścięte kąty, przez co powstają takie prześwity w kształcie sześcioboku - po środku pędzą auta, a na brzegach - chodnikach siedzą ludzie w knajpach. Taki tam zabieg architektoniczny żeby było więcej przestrzeni. Oprócz innych zabytków które szanowni państwo znajdą w byle przewodniku, widziałam La Rambla, znane mi wcześniej z książek Zafóna. Szalenie fajna jest ta zabawa w odwiedzanie miejsc, o których wcześniej się czytało w książkach. Zupełnie inaczej sobie to wyobrażałam, ale może dlatego, że nie byłam wtedy uważnym czytelnikiem. Z Wa. zgadzamy się w tej sprawie, że jego książki mają to do siebie że nie możesz przestać czytać, a potem po prostu wszystko się zapominasz. Albo to moja dziurawa głowa.
W każdym razie, Barcelona jest fascynująca. Teraz byłam w niej jeszcze raz, podczas innej pory roku, i dalej nie zmieniłam zdania.


Po trzech dniach pojechałyśmy pociągiem na drugi koniec Hiszpanii. Moją ambicją było zamoczenie stóp najpierw w m. Śródziemnym a potem w oceanie. A czemu pociągiem? A bo jestem niepełnosprytna i jakoś nie pomyślałam o tym, żeby kupić bilety na samolot. Nie wyobrażałam sobie, że jak piszą, że się jedzie 14 godzin, to to jest na serio; ale było. Myślałam, że zdechnę w tym pociągu. Nie, że był brzydki i śmierdział. Fajne są pociągi! Pani stewardessa dała nam na początku małe okrągłe plastikowe pudełeczka. Myślałam, że to jakiś krem firmy HKP (Hiszpańskie koleje państwowe xD ) a tu niespodzianka, tam były słuchawki. Można sobie było podłączyć i słuchać muzyki albo oglądać film. Film i tak był po hiszpańsku, a wtedy nic nie rozumiałam, a słuchawki beznadziejne, więc o kant dupy rozbić tak długą podróż. Na końcu ciotka prosiła panią stewardessę o jakiś kaftanik bezpieczeństwa po już dostawałam szału. Przeczytałam całą książkę i zjadłam całe jedzenie z bufetu, ale ileż można siedzieć???? (ironia - właśnie od dwóch dni siedzę cały dzień albo w łóżku, albo na krześle, albo na kanapie ucząc się do sesji. Może więc to bardziej człowieka dobija jak się przemieszcza). Tylko Ciotka miała fun, bo obserwowała ptaki przez okno za pomocą specjalistycznego sprzętu. Ja, nudziara bez hobby odpowiedniego do pociągu, błagałam niebiosa o szybką śmierć. Po trzynastu dniach w kolei transsyberszpańskiej dojechałyśmy na miejsce, na peron numer 3, na którym potem przyjdzie mi potem jeszcze wiele razy kończyć i zaczynać kolejne podróże!
Na dworzec przyjechał O. (tym razem to ostatnia litera imienia) i autem zawiózł nas do kwatery, która załamała mnie bo pokój miał wymiary klatki dla chomika. Ale spoko. Była już noc i miasto wydało mi się bez końca i  ogromne; teraz, jak już trochę je znam, próbuję odtworzyć tą drogę, którą jechaliśmy, ale nie potrafię. To były inne ulice, czaicie? ten ziom zakrzywił czasoprzestrzeń.
Następnego dnia poszłam z Ciotką na zakupy do przeróżnych supermarketów o nicniemówiących nazwach- żadne tam Biedy - czy tam Poverty - ani Lidle :( gdzie ja dostanę moje ulubione jedzenie? no nic, trzeba znaleźć nowe ulubione jedzenie. Albo nie jeść, bo i tak postanowiłam wtedy zrzucić parędziesiąt kilo. Niemanie żarcia było mi bardzo na rękę.( Oczywiście od czasu, który opisuję, minęło parę  miesięcy i osiągnęłam skutek odwrotny do zamierzonego, a mianowicie ważę chyba trzy razy więcej niż poprzednio. Krawcowa z USA przerobiła mi namiot na sukienkę i musiałam wykupić dwa miesięczne bo zajmuję dwa miejsca w autobusie, i płacę podwójny czynsz, i te de. piszę tą notkę ogromnie długo, bo moje olbrzymie palce wielkie jak rolki od papieru toaletowego nie trafiają w klawisze z tą precyzją co kiedyś.)



Co tam się jeszcze działo? Nie pamiętam, bo alkohol lał się strumieniami, o narkotyki rzekami (mam nadzieję, że to czytasz, mamo! ) imprezy, piwo z Galicji bardzo wyborne, plaża i ocean o temperaturze - 10*C (tak, wiem, że to niemożliwe, aż tak durna nie jestem). Słonko, Ciotka - ptaki, ja i Ciotka- wyprawy po okolicy i ptaki, a jakże, ludzie, ludzie, ludzie!! Poznałam V., który jest najsłodszym Włochem świata, i ten jego akcent po prostu mnie rozczula. "It's in our flat-ta. There is that bus stop-pa." Kocham to. Poznałam też J. (joder, tyle będzie ludzi z imieniem na J, że chyba rodzice nie wykazali się fantazją) z A., którego akcent też wywarł na mnie wrażenie ale w tym sensie, że stwierdziłam, że nie mówię po angielsku. Potem nauczyłam się jednak rozumieć tą odmianę, hehe.) Poza tym, zawdzięczam mu wieele wiele wiele. Wysyłam w podzięce kartki z różnych miejsc i dałam mu swoje różowe dizajnerskie okulary. Poznałam też H#1, tego z łódką i żeglowałam!!!


Boże!! w ciągu tych dwóch pierwszych tygodni, proszę wierzyć na słowo, moje życie było jak z filmu. Chodziłam też na ryby i po knajpach, jadłam tapas, widziałam foki! i najpiękniejszą plażę świata!


Widziałam katedrę w Santiago (którą znałam wcześniej z "Filarów Ziemi") i postanowiłam zrobić coś innego, trochę przypominającego tą moją zabawę w miejsca z książki. Tym razem chodzi o robienie rzeczy z piosenki. Me gusta La Coruña, me gustas tu!!

Wiadomo jednak, że nie uda mi się zrobić tego na 100% - jak niby polubię Columbianę?