La castaña jest kasztanem albo dziewczyną z brązowymi włosami. Od la castaña zaczęła się jedna z ważniejszych podróży w tym roku. Nie była najważniejsza ani jakoś wielce ekscytująca, ale podczas niej ja i kolega wpadliśmy na idealny w swojej prostocie pomysł: wyjechać w jeszcze większą i bardziej ekscytującą podróż!
Tak na serio, to podróż się wcale nie zaczęła od kasztana, ale od znajomości. Pewnego dnia, jeszcze długo przed wyjazdem, na fejsie poznałam jakiegoś gościa, który miał studiować to samo co ja. Byłam niesamowicie podekscytowana bo wszystkie te internetowe konwersacje jeszcze bardziej przybliżały mi wyjazd i sprawiały, że ochota na spakowanie się i pojechanie sięgała sufitu.
Kolega (nazwijmy go Pe.) studiuje w sąsiednim kraju ( nazwijmy go Cz) a pochodzi z jeszcze innego (Sł - tu już nie będzie tak łatwo rozszyfrować!). Dogadaliśmy się co do tego, że oboje jeździmy autostopem i lubimy przygody w podróży, więc czemu by się nie zgadać i gdzieś pojechać. Przypuszczałam, że nigdy się nie spotkamy, bo kontakt szybko się urwał i jakoś tak każdy po przyjeździe rzucił się w wir wszystkiego. Zapomniałam kompletnie o istnieniu Pe i tak mi się zdaje, że on o moim też. A tu nagle pewnego dnia (było to koło dwóch - trzech tygodni po moim przyjeździe) spotkaliśmy się na hiszpańskiej imprezie. Było tam straszne zamieszanie, szukałam kogoś (potem już nie będzie mi wolno użyć słowa "szukać" ze względu na narodowość Pe. W takim razie: próbowałam kogoś znaleźć), i pewien gość mnie zaczepił i zapytał, czy ja to ja. To był Pe. To było bardzo miłe spotkanie, ale ze względu na imprezę i zamieszanie umówiliśmy się na spokojniejszy inny dzień. I tu niespodzianka! zazwyczaj, jak się umawia z jakimś obcym człowiekiem na uzgodnienie szczegółów wspólnej podróży, to już pierwszy etap zawodzi - czyli wpadnięcie na pomysł. A myśmy natomiast wpadli na pomysł i w dodatku go zrealizowaliśmy. Nie powiedziałabym, że była to realizacja od A do Z. Może raczej do U. Ale o tym później.
Postanowiliśmy pojechać do Ourense. Ciocia zostawiła mi przed wyjazdem gigantyczną księgę, w której opisane jest wszystko. Cała Hiszpania. Wszystkie regiony, miasta, w miastach - dzielnice. Są nawet hotele i telefony do nich, i tak dalej. W Ourense są gorące źródła, które chcieliśmy wypróbować, starówka, i inne takie - był także umówiony kolega do oprowadzenia po mieście. Mieliśmy spać na couchsurfingu, ale jakoś nasze prośby o przenocowanie pozostały bez odzewu - byliśmy jednak na tyle zachwyceni naszą ideą, bądź durni, że postanowiliśmy jechać i tak i gdzieś tam spać.
Każdy z nas miał śpiwór, plecak na plecach, mapę Galicji i bardzo blade pojęcie o wszystkim. Ahoj, Przygodo!
Wzięliśmy bus podmiejski, który wywiózł nas w kompletnie mi nieznane miejsce. Teraz ciężko mi nawet powiedzieć, dlaczego wybraliśmy ten autobus, a nie inny. Nie mieliśmy w ogóle pojęcia który jeździ gdzie. Możliwe, że zrobiliśmy to na chybił trafił. Po przejściu paruset metrów po wyjściu na ostatnim przystanku nie byliśmy już w naszym mieście, tylko naprawdę nie mam pojęcia gdzie. Miasteczko było całkiem ładne, i, proszę spojrzeć, były tam kasztany.
Tamte kasztany są zupełnie inne - mają miękkie kolce i się je je. Wiadomo, że nie na surowo - na ulicach stoją budki i goście pieką kasztany na ruszcie i sprzedają w takich papierowych rożkach ze starych gazet. Wiele miast ma także swój festiwal kasztanów o nazwie Magosto. Specjalny festiwal na cześć kasztanów!! Wyobrażacie sobie festiwal na cześć jakiegoś polskiego jedzenia jak, no nie wiem, chrupków bingo? Trwający parę dni?
Kasztany można też upiec w domu na takiej specjalnej dziurawej patelni. Ponieważ są okrągłe, to trzeba im odciąć rożek, żeby nie zdupiły się w taki czy inny sposób (nie rozumiem za bardzo tego procesu, ale taki jest rytuał). Potem się je obiera ze skóry, a w środku mają kremowy kolor. Jak przypominają w środku czarny proch, to się ich nie je, bo są zepsute.
Wracając do wyprawy, to zaczęliśmy łapać stopa w kierunku Santiago. Zaczęło lać i po chwili zatrzymał się samochód (krótkiej chwili, która potem dała nam złudną nadzieję, że tak szybko już zawsze się będą zatrzymywać). Pan mówił całe 10 słów po angielsku! był jakimś ex-żołnierzem lub kucharzem w armii i zwiedził mnóstwo miejsc. Jechał do swojej dziewczyny do Pontevedry i postanowił nas zostawić w Santiago, skąd zaczęlibyśmy łapać w stronę Ourense. Kierownica w aucie tego kolesia latała jak szalona, jakby postanowiła się zbuntować a on nie miał siły by ją powstrzymać. Cały czas się bałam, że się urwie, więc chociaż facet był b. miły to odetchnęliśmy z ulgą, jak nas wysadził.
Potem już nie było tak różowo, bo padało i nikt nie chciał nas wziąć do nikąd. Żal.pl. Ale nic to, bo przecież przygoda, więc z uśmiechami na twarzach mokliśmy czekając na auto. Potem już nam było wszystko jedno, bo skoro w Ourense nikt na nas nie czekał, to równie dobrze mogliśmy zostać w Santiago, nie?
Poszliśmy więc w deszczu na zwiedzanie. Z plecakami nie wyróżnialiśmy się niczym, bo jest tam miliard ludzi którzy właśnie kończą swoją wyprawę - Camino de Santiago, po polsku jest do Droga Jakubowa. My, tak się składa, przyjechaliśmy dla żartu, a nie w celu ukończenia pielgrzymki. Ale i tak poszliśmy do Katedry (rzuca na kolana! jest wielka, innego dnia poszłam z Ciocia do muzeum i widziałam makietę - wygląda jak olbrzymia parupięktrowa forteca z dobudówkami tu i ówdzie na przestrzeni wieków). I w dodatku jest piękna. W środku spoczywają niby- kości Santiago, czyli świętego Jakuba. Legenda brzmi następująco: pewnego dnia, chyba jeszcze w średniowieczu, pewien mnich mieszkający w swojej samotni gdzieś w tych okolicach (kiedy jeszcze nikt tu nie mieszkał) zauważył, że na niebie gromadzą się gwiazdy. Mnich stał i czekał na rozwój zdarzeń. Gdy gwiazdy już się zgromadziły, po prostu w kupie spadły z nieba na ziemię i uderzyły w jakieś wzgórze. Wzgórze się otworzyło i co było w środku? Kości Jakuba! Kto by się spodziewał.
Na tym miejscu postanowiono wybudować katedrę i tak cały świat bieży teraz śladem muszelek namalowanych na szlaku do Santiago de Compostela w ramach pielgrzymki. Jest kilka dróg tam prowadzących - portugalska, angielska, francuska, i tak dalej. Po przejściu całej trasy ludzie, teraz już autobusem, udają się do Finisterre (inaczej: Fisterra). To przylądek, o którym uważano, że był punktem Europy najdalej wysuniętym na zachód. Potem wymyślono kalkulatory i różne inne przyrządy, które pozwoliły to zmierzyć i dlatego teraz wiadomo, że najbardziej zachodni punkt jest koło Lizbony. Ludzie jednak dalej tam jeżdżą (jako że do Finisterre z Santiago jest kawałek, 88 km- a do Lizbony aż 538) tylko by zrobić trzy rzeczy: spalić ciuchy, w których przeszli trasę; wykąpać się w oceanie; poczekać na zachód słońca. To metaforycznie zamyka ich wędrówkę.
Z tego co wiem, Watykan nie zgadza się na zbadanie wieku kości. Ale jak na moje oko, są raczej stare, stare jak świat. Z powodu tego zdarzenia miasto nazywa się tak, jak się nazywa - Santiago oznacza świętego Jakuba, a Compostela to złożenie dwóch słów z, bodajże, starogalicyjskeigo - campo to wzgórze a stela - gwiazda.
Można wejść do specjalnego miejsca w Katedrze i ucałować święte miejsce (zrobione z metalu, wiadomo, że to nie jest kość). Schody do tajnego schowka, gdzie jest ukryte, są wyślizgane i aż błyszczą. Fajnie jest pomyśleć, że jest się w tak mitycznym i starym miejscu, które było znane aż za czasów Filarów Ziemi. Ile ludzi musiało tam przejść!!
Potem poszliśmy na pizzę, na piwo, na inne, na sangrię, na kawę, na kebaba, a w każdej knajpie próbowałam wysuszyć w kiblu suszarką do rąk adidasy (przez w zasadzie cały nasz pobyt lało jak z cebra). W końcu wylądowaliśmy w parku gdzie wypiliśmy jeszcze jedno piwo dla uczczenia naszej wyprawy. Siedzieliśmy na tej ławce z piwem, przed nami w oddali znajdowała się cudownie podświetlona katedra, a w barze nieopodal ktoś grał na saksofonie. Ta chwila była piękna. W ogóle podczas tej wycieczki ani na chwilę żadne z nas nie straciło dobrego humoru: park był piękny i Santiago było piękne, jesteśmy młodzi i to było piękne, podróżujemy, i w ogóle wszystkie miłe rzeczy właśnie nam się przytrafiają.
W drodze powrotnej znaleźliśmy kartony i poszliśmy szukać jakiejś miejscówki do przenocowania. Nie, że nas nie było stać na hostel czy coś - po prostu chcieliśmy wyciągnąć z tej przygody najwięcej ile się tylko dało. Gdy dotarliśmy na dworzec autobusowy to wszystkie lepsze miejsca były już zajęte przez zawodowych włóczęgów, więc nam, osobnikom najniżej w hierarchii, pozostały takie tam dziadowskie (ale wciąż pod dachem). Jacyś ludzie siedzieli i gadali, i palili, i jakoś tak czuć było takie zadowolenie z życia i naszej mini wyprawy i przygód. W nocy nikt mnie nie okradł i nie zmarzłam. Wszystko na plus.
nasza miejscówa w nocy
i za dnia.
Wróciliśmy pociągiem za jakieś śmieszne pieniądze, i jeszcze na dworcu zjedliśmy sobie kawałek ciasta i wypiliśmy herbatę, czy tam kawę; nieważne.
I wróciliśmy prosto na dworzec kolejowy, do którego wracałam potem jeszcze milion razy.
środa, 29 stycznia 2014
niedziela, 26 stycznia 2014
nigdy dość oceanu
Kupiłam rower.
Pojechałam dziś moim wypasionym rowerem bardzo daleko wzdłuż brzegu oceanu. Dwa razy spadł mi łańcuch i naprawiając go koszmarnie sobie pobrudziłam ręce smarem i rdzą, i w sumie od tego chciałam zacząć opis tego zdarzenia, kiedy podniosłam wzrok i zobaczyłam ocean.
Tego dnia ocean jest ciemnoturkusowy, a im ciemniejszy w jakimś miejscu, tym głębszy. Białe fale pełne piany rozbijają się o skały przy brzegu, a im dalej w stronę horyzontu, tym białe póksiężyce piany są mniejsze. W zasięgu wzroku, oprócz mnie, tylko mewy i statek, żaglówka i łódź podwodna.
Pojechałam tam daleko, że w zasadzie nikomu się nie chce tam fatygować. Słychać tylko grzmoty fal i krzyk mew, i szum wiatru.
Najbardziej w moim mieście lubię ocean, a najbardziej w oceanie lubię to, że jest taki gigantyczny i niezmierzony. Morze Śródziemne, na przykład, jest ciepłe, zapraszające i zachęcające do odpoczynku - stojąc w Hiszpanii wiesz, że na przeciwko ciebie są Włochy, a stojąc w Chorwacji... też Włochy. Nie widać horyzontu, ale znamy mapę Europy - mały ten basen Morza Śródziemnego.
W oceanie nigdy nie wiesz, czego się spodziewać. Stoi sobie człowiek na brzegu i nic nie znaczy, w zasadzie to w ogóle ocean się z człowiekiem nie liczy. Kompletna obojętność. Niektórzy znają mojego świra na punkcie wiatraków - przy wiatraku ma się wrażenie, że ten wiatrak jest tak wielki, że w zasadzie jakby należał do świata gigantów i nic go nie obchodzisz. Z oceanem jest tak samo, ale jednak wolę ocean od wiatraków. Wolałabym zginąć z ręki oceanu, niż wiatraka xD
Ludzie tutaj są bardzo zajęci: zakupy, praca, bieganie, telefon, pies na spacerze i dziecko w wózku, koleżanka i te sprawy. Nie wiem, czy rozumieją, czy pojmują to, że żyją na brzegu takiego bezmiaru. Czasem tylko zauważę, że ktoś, idąc sobie przy brzegu, nagle przystaje, opiera się o barierkę i zamyśla, gapiąc się gdzieś w horyzont. Albo ktoś inny spieszy się dokądś, ale mimo wszystko zbacza z kursu na chwilę by tylko przejść koło plaży i uchwycić parę spojrzeń.
Albo wysiada zautobusu parę przystanków wcześniej, tylko dlatego, że dziś były takie wielkie fale i fajnie sobie popatrzeć. I potem powiedzieć w domu: patrz, jakie dziś były fale, stałem/stałam 10 metrów od nich, a i tak słone kropelki spadały mi na twarz.
Nie miałam zielonego pojęcia, czemu ludzie żyją na takim odludziu jak to miasto- godzina na autostradzie do najbliższego miasta, do stolicy - koło siedmiu. Ale teraz już wiem, to się czuje. Nie chcę zabrzmieć głupio, ale to jest totalnie romantyczne i artystyczne - żyć na brzegu oceanu, i to jeszcze takiego wzburzonego jak ten. Co jest takiego w oceanie? Chociaż jest niespokojny, to patrzenie się na niego uspokaja; jest wdzięczną modelką i wychodzi dobrze na każdym zdjęciu; za każdym razem jest inny. Jak jest słoneczny dzień, to widać tęczę. Jak jest smutny dzień, to po sesyjce gapienia się na fale jakoś człowiekowi lepiej na sercu, niż po sesyjce oglądania internetów.
Na początku, kiedy mój hiszpański przypominał bardziej mój chiński niż cokolwiek innego (metaforą tą próbuję dać do zrozumienia, że był na poziomie -0) (hehe, teraz sytuacja się zmieniła o 360 stopni xD), gadałam ze znajomymi o tych określeniach rodzaju - el i la. Nie mogli się zgodzić co do tego, dlaczego w piosence Manu Chao jest powiedziane "me gusta LA mar", podczas gdy wiele osób twierdzi, że mówi się EL mar. (mar to morze; la wskazuje rodzaj żeński, a el - męski) Na kursie hiszpańskiego zapytałam kobietę, czy się mówi La Mar czy El Mar. Powiedziała, że w zasadzie to jest el, ale dlaczego zatem w piosence Manu Chao jest powiedziane La mar?
Pojechałam dziś moim wypasionym rowerem bardzo daleko wzdłuż brzegu oceanu. Dwa razy spadł mi łańcuch i naprawiając go koszmarnie sobie pobrudziłam ręce smarem i rdzą, i w sumie od tego chciałam zacząć opis tego zdarzenia, kiedy podniosłam wzrok i zobaczyłam ocean.
Tego dnia ocean jest ciemnoturkusowy, a im ciemniejszy w jakimś miejscu, tym głębszy. Białe fale pełne piany rozbijają się o skały przy brzegu, a im dalej w stronę horyzontu, tym białe póksiężyce piany są mniejsze. W zasięgu wzroku, oprócz mnie, tylko mewy i statek, żaglówka i łódź podwodna.
Pojechałam tam daleko, że w zasadzie nikomu się nie chce tam fatygować. Słychać tylko grzmoty fal i krzyk mew, i szum wiatru.
Najbardziej w moim mieście lubię ocean, a najbardziej w oceanie lubię to, że jest taki gigantyczny i niezmierzony. Morze Śródziemne, na przykład, jest ciepłe, zapraszające i zachęcające do odpoczynku - stojąc w Hiszpanii wiesz, że na przeciwko ciebie są Włochy, a stojąc w Chorwacji... też Włochy. Nie widać horyzontu, ale znamy mapę Europy - mały ten basen Morza Śródziemnego.
W oceanie nigdy nie wiesz, czego się spodziewać. Stoi sobie człowiek na brzegu i nic nie znaczy, w zasadzie to w ogóle ocean się z człowiekiem nie liczy. Kompletna obojętność. Niektórzy znają mojego świra na punkcie wiatraków - przy wiatraku ma się wrażenie, że ten wiatrak jest tak wielki, że w zasadzie jakby należał do świata gigantów i nic go nie obchodzisz. Z oceanem jest tak samo, ale jednak wolę ocean od wiatraków. Wolałabym zginąć z ręki oceanu, niż wiatraka xD
Ludzie tutaj są bardzo zajęci: zakupy, praca, bieganie, telefon, pies na spacerze i dziecko w wózku, koleżanka i te sprawy. Nie wiem, czy rozumieją, czy pojmują to, że żyją na brzegu takiego bezmiaru. Czasem tylko zauważę, że ktoś, idąc sobie przy brzegu, nagle przystaje, opiera się o barierkę i zamyśla, gapiąc się gdzieś w horyzont. Albo ktoś inny spieszy się dokądś, ale mimo wszystko zbacza z kursu na chwilę by tylko przejść koło plaży i uchwycić parę spojrzeń.
Albo wysiada zautobusu parę przystanków wcześniej, tylko dlatego, że dziś były takie wielkie fale i fajnie sobie popatrzeć. I potem powiedzieć w domu: patrz, jakie dziś były fale, stałem/stałam 10 metrów od nich, a i tak słone kropelki spadały mi na twarz.
Nie miałam zielonego pojęcia, czemu ludzie żyją na takim odludziu jak to miasto- godzina na autostradzie do najbliższego miasta, do stolicy - koło siedmiu. Ale teraz już wiem, to się czuje. Nie chcę zabrzmieć głupio, ale to jest totalnie romantyczne i artystyczne - żyć na brzegu oceanu, i to jeszcze takiego wzburzonego jak ten. Co jest takiego w oceanie? Chociaż jest niespokojny, to patrzenie się na niego uspokaja; jest wdzięczną modelką i wychodzi dobrze na każdym zdjęciu; za każdym razem jest inny. Jak jest słoneczny dzień, to widać tęczę. Jak jest smutny dzień, to po sesyjce gapienia się na fale jakoś człowiekowi lepiej na sercu, niż po sesyjce oglądania internetów.
Na początku, kiedy mój hiszpański przypominał bardziej mój chiński niż cokolwiek innego (metaforą tą próbuję dać do zrozumienia, że był na poziomie -0) (hehe, teraz sytuacja się zmieniła o 360 stopni xD), gadałam ze znajomymi o tych określeniach rodzaju - el i la. Nie mogli się zgodzić co do tego, dlaczego w piosence Manu Chao jest powiedziane "me gusta LA mar", podczas gdy wiele osób twierdzi, że mówi się EL mar. (mar to morze; la wskazuje rodzaj żeński, a el - męski) Na kursie hiszpańskiego zapytałam kobietę, czy się mówi La Mar czy El Mar. Powiedziała, że w zasadzie to jest el, ale dlaczego zatem w piosence Manu Chao jest powiedziane La mar?
Otóż la mar używa się w dwóch przypadkach: gdy jesteś artystą i gdy jesteś marynarzem. Jeśli jesteś artystą, to mówisz la mar o morzu jako kobiecie, którą kochasz. Jeśli jesteś marynarzem, cóż - to samo! mówisz la mar o morzu jak o kobiecie, którą kochasz.
Me gusta la mar!
poniedziałek, 6 stycznia 2014
post # 1 !!
Jak widać, nie umiem samodzielnie myśleć i dlatego poprosiłam parę osób o przeczytanie pierwszej szajsowej publikacji i potem zdanie mi relacji z wrażeń. Se. mówi, że pisownia jest tragiczna, a Si. mówi, że właśnie jej się podoba (hehe, chciałam zachować maximum ochrony danych osobowych, ale skoro mają taki sam inicjał... Następnym razem użyję ostatniej litery imienia, a nie pierwszej. Będzie bardziej skomplikowane to wyczajenie kto co powiedział.
Si. radzi pisać chronologicznie jako że jest historykiem. Se. radzi, bym opisała przygody na jachcie. Tak, to właśnie tę parę osób, które poprosiłam o radę. Uwzględnię wszystkie rady co do jednej, dzięki!!
uff. Pierwsze dwa tygodnie moje w Hiszpanii były kompletnie szalone. Problem ze mną jest taki, że jak zmieniam otoczenie, zapominam też o schematach które ułatwiają mi życie (o której się wstaje? co się je na śniadanie i czy się je śniadanie? Co się robi jak zabraknie jedzenia w lodówce? w co się ubrać!) więc nie dość, że bodźce z zewnątrz sprawiały że zwariowałam, to mój mózg wcale nie ułatwiał. Nie myślcie, że się skarżę - było świetnie, takich dwóch intensywnych tygodni pełnych wrażeń, imprez, ludzi, wycieczek i poznawania miasta jeszcze nie przeżyłam. Najlepsze, że był to dopiero początek i doskonale sobie zdawałam sprawę z tego że mój pobyt dopiero się rozkręca. Oczywiście, potem zatęskniłam za spokojem i się ucieszyłam na odpoczywanie, ale już samo odpoczywanie nie było leżeniem w łóżku w szarej rodzinnej mieścinie, tylko na przykład na plaży (lub na łódce, Se.)
Pierwsze trzy dni spędziłam z Ciotką w Barcelonie. Ależ tam jest pięknie!! odlot z Katowic, w Polszy już początki jesieni, a przylot do Barcelony - palmy, papugi, ciepłe morze, krótkie spodenki, miliard turystów, piękna architektura, turyści fotografują, dużo łazimy i mam odciski od sandałów. Ulice Barcelony przecinają się pod kątem prostym i na tych przecięciach budynki mają ścięte kąty, przez co powstają takie prześwity w kształcie sześcioboku - po środku pędzą auta, a na brzegach - chodnikach siedzą ludzie w knajpach. Taki tam zabieg architektoniczny żeby było więcej przestrzeni. Oprócz innych zabytków które szanowni państwo znajdą w byle przewodniku, widziałam La Rambla, znane mi wcześniej z książek Zafóna. Szalenie fajna jest ta zabawa w odwiedzanie miejsc, o których wcześniej się czytało w książkach. Zupełnie inaczej sobie to wyobrażałam, ale może dlatego, że nie byłam wtedy uważnym czytelnikiem. Z Wa. zgadzamy się w tej sprawie, że jego książki mają to do siebie że nie możesz przestać czytać, a potem po prostu wszystko się zapominasz. Albo to moja dziurawa głowa.
W każdym razie, Barcelona jest fascynująca. Teraz byłam w niej jeszcze raz, podczas innej pory roku, i dalej nie zmieniłam zdania.
Po trzech dniach pojechałyśmy pociągiem na drugi koniec Hiszpanii. Moją ambicją było zamoczenie stóp najpierw w m. Śródziemnym a potem w oceanie. A czemu pociągiem? A bo jestem niepełnosprytna i jakoś nie pomyślałam o tym, żeby kupić bilety na samolot. Nie wyobrażałam sobie, że jak piszą, że się jedzie 14 godzin, to to jest na serio; ale było. Myślałam, że zdechnę w tym pociągu. Nie, że był brzydki i śmierdział. Fajne są pociągi! Pani stewardessa dała nam na początku małe okrągłe plastikowe pudełeczka. Myślałam, że to jakiś krem firmy HKP (Hiszpańskie koleje państwowe xD ) a tu niespodzianka, tam były słuchawki. Można sobie było podłączyć i słuchać muzyki albo oglądać film. Film i tak był po hiszpańsku, a wtedy nic nie rozumiałam, a słuchawki beznadziejne, więc o kant dupy rozbić tak długą podróż. Na końcu ciotka prosiła panią stewardessę o jakiś kaftanik bezpieczeństwa po już dostawałam szału. Przeczytałam całą książkę i zjadłam całe jedzenie z bufetu, ale ileż można siedzieć???? (ironia - właśnie od dwóch dni siedzę cały dzień albo w łóżku, albo na krześle, albo na kanapie ucząc się do sesji. Może więc to bardziej człowieka dobija jak się przemieszcza). Tylko Ciotka miała fun, bo obserwowała ptaki przez okno za pomocą specjalistycznego sprzętu. Ja, nudziara bez hobby odpowiedniego do pociągu, błagałam niebiosa o szybką śmierć. Po trzynastu dniach w kolei transsyberszpańskiej dojechałyśmy na miejsce, na peron numer 3, na którym potem przyjdzie mi potem jeszcze wiele razy kończyć i zaczynać kolejne podróże!
Na dworzec przyjechał O. (tym razem to ostatnia litera imienia) i autem zawiózł nas do kwatery, która załamała mnie bo pokój miał wymiary klatki dla chomika. Ale spoko. Była już noc i miasto wydało mi się bez końca i ogromne; teraz, jak już trochę je znam, próbuję odtworzyć tą drogę, którą jechaliśmy, ale nie potrafię. To były inne ulice, czaicie? ten ziom zakrzywił czasoprzestrzeń.
Następnego dnia poszłam z Ciotką na zakupy do przeróżnych supermarketów o nicniemówiących nazwach- żadne tam Biedy - czy tam Poverty - ani Lidle :( gdzie ja dostanę moje ulubione jedzenie? no nic, trzeba znaleźć nowe ulubione jedzenie. Albo nie jeść, bo i tak postanowiłam wtedy zrzucić parędziesiąt kilo. Niemanie żarcia było mi bardzo na rękę.( Oczywiście od czasu, który opisuję, minęło parę miesięcy i osiągnęłam skutek odwrotny do zamierzonego, a mianowicie ważę chyba trzy razy więcej niż poprzednio. Krawcowa z USA przerobiła mi namiot na sukienkę i musiałam wykupić dwa miesięczne bo zajmuję dwa miejsca w autobusie, i płacę podwójny czynsz, i te de. piszę tą notkę ogromnie długo, bo moje olbrzymie palce wielkie jak rolki od papieru toaletowego nie trafiają w klawisze z tą precyzją co kiedyś.)
Co tam się jeszcze działo? Nie pamiętam, bo alkohol lał się strumieniami, o narkotyki rzekami (mam nadzieję, że to czytasz, mamo! ) imprezy, piwo z Galicji bardzo wyborne, plaża i ocean o temperaturze - 10*C (tak, wiem, że to niemożliwe, aż tak durna nie jestem). Słonko, Ciotka - ptaki, ja i Ciotka- wyprawy po okolicy i ptaki, a jakże, ludzie, ludzie, ludzie!! Poznałam V., który jest najsłodszym Włochem świata, i ten jego akcent po prostu mnie rozczula. "It's in our flat-ta. There is that bus stop-pa." Kocham to. Poznałam też J. (joder, tyle będzie ludzi z imieniem na J, że chyba rodzice nie wykazali się fantazją) z A., którego akcent też wywarł na mnie wrażenie ale w tym sensie, że stwierdziłam, że nie mówię po angielsku. Potem nauczyłam się jednak rozumieć tą odmianę, hehe.) Poza tym, zawdzięczam mu wieele wiele wiele. Wysyłam w podzięce kartki z różnych miejsc i dałam mu swoje różowe dizajnerskie okulary. Poznałam też H#1, tego z łódką i żeglowałam!!!
Boże!! w ciągu tych dwóch pierwszych tygodni, proszę wierzyć na słowo, moje życie było jak z filmu. Chodziłam też na ryby i po knajpach, jadłam tapas, widziałam foki! i najpiękniejszą plażę świata!
Widziałam katedrę w Santiago (którą znałam wcześniej z "Filarów Ziemi") i postanowiłam zrobić coś innego, trochę przypominającego tą moją zabawę w miejsca z książki. Tym razem chodzi o robienie rzeczy z piosenki. Me gusta La Coruña, me gustas tu!!
Wiadomo jednak, że nie uda mi się zrobić tego na 100% - jak niby polubię Columbianę?
Si. radzi pisać chronologicznie jako że jest historykiem. Se. radzi, bym opisała przygody na jachcie. Tak, to właśnie tę parę osób, które poprosiłam o radę. Uwzględnię wszystkie rady co do jednej, dzięki!!
uff. Pierwsze dwa tygodnie moje w Hiszpanii były kompletnie szalone. Problem ze mną jest taki, że jak zmieniam otoczenie, zapominam też o schematach które ułatwiają mi życie (o której się wstaje? co się je na śniadanie i czy się je śniadanie? Co się robi jak zabraknie jedzenia w lodówce? w co się ubrać!) więc nie dość, że bodźce z zewnątrz sprawiały że zwariowałam, to mój mózg wcale nie ułatwiał. Nie myślcie, że się skarżę - było świetnie, takich dwóch intensywnych tygodni pełnych wrażeń, imprez, ludzi, wycieczek i poznawania miasta jeszcze nie przeżyłam. Najlepsze, że był to dopiero początek i doskonale sobie zdawałam sprawę z tego że mój pobyt dopiero się rozkręca. Oczywiście, potem zatęskniłam za spokojem i się ucieszyłam na odpoczywanie, ale już samo odpoczywanie nie było leżeniem w łóżku w szarej rodzinnej mieścinie, tylko na przykład na plaży (lub na łódce, Se.)
Pierwsze trzy dni spędziłam z Ciotką w Barcelonie. Ależ tam jest pięknie!! odlot z Katowic, w Polszy już początki jesieni, a przylot do Barcelony - palmy, papugi, ciepłe morze, krótkie spodenki, miliard turystów, piękna architektura, turyści fotografują, dużo łazimy i mam odciski od sandałów. Ulice Barcelony przecinają się pod kątem prostym i na tych przecięciach budynki mają ścięte kąty, przez co powstają takie prześwity w kształcie sześcioboku - po środku pędzą auta, a na brzegach - chodnikach siedzą ludzie w knajpach. Taki tam zabieg architektoniczny żeby było więcej przestrzeni. Oprócz innych zabytków które szanowni państwo znajdą w byle przewodniku, widziałam La Rambla, znane mi wcześniej z książek Zafóna. Szalenie fajna jest ta zabawa w odwiedzanie miejsc, o których wcześniej się czytało w książkach. Zupełnie inaczej sobie to wyobrażałam, ale może dlatego, że nie byłam wtedy uważnym czytelnikiem. Z Wa. zgadzamy się w tej sprawie, że jego książki mają to do siebie że nie możesz przestać czytać, a potem po prostu wszystko się zapominasz. Albo to moja dziurawa głowa.
W każdym razie, Barcelona jest fascynująca. Teraz byłam w niej jeszcze raz, podczas innej pory roku, i dalej nie zmieniłam zdania.
Po trzech dniach pojechałyśmy pociągiem na drugi koniec Hiszpanii. Moją ambicją było zamoczenie stóp najpierw w m. Śródziemnym a potem w oceanie. A czemu pociągiem? A bo jestem niepełnosprytna i jakoś nie pomyślałam o tym, żeby kupić bilety na samolot. Nie wyobrażałam sobie, że jak piszą, że się jedzie 14 godzin, to to jest na serio; ale było. Myślałam, że zdechnę w tym pociągu. Nie, że był brzydki i śmierdział. Fajne są pociągi! Pani stewardessa dała nam na początku małe okrągłe plastikowe pudełeczka. Myślałam, że to jakiś krem firmy HKP (Hiszpańskie koleje państwowe xD ) a tu niespodzianka, tam były słuchawki. Można sobie było podłączyć i słuchać muzyki albo oglądać film. Film i tak był po hiszpańsku, a wtedy nic nie rozumiałam, a słuchawki beznadziejne, więc o kant dupy rozbić tak długą podróż. Na końcu ciotka prosiła panią stewardessę o jakiś kaftanik bezpieczeństwa po już dostawałam szału. Przeczytałam całą książkę i zjadłam całe jedzenie z bufetu, ale ileż można siedzieć???? (ironia - właśnie od dwóch dni siedzę cały dzień albo w łóżku, albo na krześle, albo na kanapie ucząc się do sesji. Może więc to bardziej człowieka dobija jak się przemieszcza). Tylko Ciotka miała fun, bo obserwowała ptaki przez okno za pomocą specjalistycznego sprzętu. Ja, nudziara bez hobby odpowiedniego do pociągu, błagałam niebiosa o szybką śmierć. Po trzynastu dniach w kolei transsyberszpańskiej dojechałyśmy na miejsce, na peron numer 3, na którym potem przyjdzie mi potem jeszcze wiele razy kończyć i zaczynać kolejne podróże!
Na dworzec przyjechał O. (tym razem to ostatnia litera imienia) i autem zawiózł nas do kwatery, która załamała mnie bo pokój miał wymiary klatki dla chomika. Ale spoko. Była już noc i miasto wydało mi się bez końca i ogromne; teraz, jak już trochę je znam, próbuję odtworzyć tą drogę, którą jechaliśmy, ale nie potrafię. To były inne ulice, czaicie? ten ziom zakrzywił czasoprzestrzeń.
Następnego dnia poszłam z Ciotką na zakupy do przeróżnych supermarketów o nicniemówiących nazwach- żadne tam Biedy - czy tam Poverty - ani Lidle :( gdzie ja dostanę moje ulubione jedzenie? no nic, trzeba znaleźć nowe ulubione jedzenie. Albo nie jeść, bo i tak postanowiłam wtedy zrzucić parędziesiąt kilo. Niemanie żarcia było mi bardzo na rękę.( Oczywiście od czasu, który opisuję, minęło parę miesięcy i osiągnęłam skutek odwrotny do zamierzonego, a mianowicie ważę chyba trzy razy więcej niż poprzednio. Krawcowa z USA przerobiła mi namiot na sukienkę i musiałam wykupić dwa miesięczne bo zajmuję dwa miejsca w autobusie, i płacę podwójny czynsz, i te de. piszę tą notkę ogromnie długo, bo moje olbrzymie palce wielkie jak rolki od papieru toaletowego nie trafiają w klawisze z tą precyzją co kiedyś.)
Co tam się jeszcze działo? Nie pamiętam, bo alkohol lał się strumieniami, o narkotyki rzekami (mam nadzieję, że to czytasz, mamo! ) imprezy, piwo z Galicji bardzo wyborne, plaża i ocean o temperaturze - 10*C (tak, wiem, że to niemożliwe, aż tak durna nie jestem). Słonko, Ciotka - ptaki, ja i Ciotka- wyprawy po okolicy i ptaki, a jakże, ludzie, ludzie, ludzie!! Poznałam V., który jest najsłodszym Włochem świata, i ten jego akcent po prostu mnie rozczula. "It's in our flat-ta. There is that bus stop-pa." Kocham to. Poznałam też J. (joder, tyle będzie ludzi z imieniem na J, że chyba rodzice nie wykazali się fantazją) z A., którego akcent też wywarł na mnie wrażenie ale w tym sensie, że stwierdziłam, że nie mówię po angielsku. Potem nauczyłam się jednak rozumieć tą odmianę, hehe.) Poza tym, zawdzięczam mu wieele wiele wiele. Wysyłam w podzięce kartki z różnych miejsc i dałam mu swoje różowe dizajnerskie okulary. Poznałam też H#1, tego z łódką i żeglowałam!!!
Boże!! w ciągu tych dwóch pierwszych tygodni, proszę wierzyć na słowo, moje życie było jak z filmu. Chodziłam też na ryby i po knajpach, jadłam tapas, widziałam foki! i najpiękniejszą plażę świata!
Widziałam katedrę w Santiago (którą znałam wcześniej z "Filarów Ziemi") i postanowiłam zrobić coś innego, trochę przypominającego tą moją zabawę w miejsca z książki. Tym razem chodzi o robienie rzeczy z piosenki. Me gusta La Coruña, me gustas tu!!
Wiadomo jednak, że nie uda mi się zrobić tego na 100% - jak niby polubię Columbianę?
Wan mówi, że mam założyć bloga, więc piszę, bo jestem posłuszną dziewczyną. To nie jest jedyny powód; mam mnóstwo nauki (por ejemplo przeczytać taką jedną długą filozoficzną książkę po angielsku i zrobić do niej prezentację na trzy godziny, na za dwa dni) więc oczywiście robię wszystko, żeby to odwlec a co nie wymaga zejścia z krzesła, więc mycie garów odpada.
Inny powód jest taki, że brak mi praktyki mówienia po polsku!! jak gadałam z Wanem bez przerwy ostatnimi czasy to łapałam się na tym, że robię jakieś durne błędy, za które zawsze wyśmiewałam ludzi, a które brzmią jak z kabaretu . Żal po prostu; zwyczajnie się zapomina. Nie jestem teraz zaawansowana w żadnym języku, a w polskim, skoro bierzemy pod uwagę stopień jego skomplikowania, to chyba można mnie określić słowem beginner xD Jesus, dobrze, że ojczyzny się nie traci przez zapominanie języka, bo bym autentycznie była jakimś tułaczem bez domu. I bez ziemi.
A zatem tak. Chyba wszyscy podczas zakładania bloga wyjaśniają, jaki ma być jego cel i założenie, bo bez tego urzędnicy nie zaakceptują w internetach i nie przejdzie. Tak trzeba. Celem mojego bloga, tedy, będzie opisywanie moich zajebistych podróży. W tym słowie zawiera się wszystko: pomysły, miejsca, ludzie, których poznałam, a w tym słowie (ludzie) zawiera się jeszcze więcej: ich przygody, ich miejsca, ludzie których oni poznali... i te de. Mam bardzo krótką pamięć, a Wana rozwalają moje opowieści, tak że jestem bardzo miła i dzielę się nimi od dziś w eterze (o ile są cenzuralne; pamiętajmy o tym, że moja mama też może to przeczytać!) I tak tu mamy upolowane dwa gołębie na dachu: i ja nie zapomnę, i Wan się pośmieje, i poćwiczę pisanie po polsku (wymowy chyba tak łatwo nie zapomina, vedad?)
Subskrybuj:
Posty (Atom)